Stykając się nieuchronnie z wszechobecną i coraz bardziej rozzuchwaloną tandetą - polityczną, intelektualną, kulturową, duchową itd. - można ostatecznie ulec jednemu z dwóch fatalnych wyborów, albo kapitulując przed ową tandetą i uznając, że może nie jest z nią jednak tak najgorzej, albo kapitulując przed zgorzkniałym defetyzmem zakładającym, że jedynym niezawodnym sposobem obrony własnej godności jest dobrowolne wewnętrzne uchodźstwo.
Tymczasem istnieje oczywiście jeszcze jedna alternatywa, którą jest zachowywanie świadomości, iż umiejętność rozpoznania tandety i odczuwanie w kontakcie z nią dyskomfortu świadczy o istnieniu ponadczasowych standardów jakości. Mając tę świadomość, można następnie zidentyfikować rozmaite powstałe na przestrzeni dziejów wzorcowe przejawy owych standardów i trwać przy nich jak przy niezniszczalnej opoce, przyjmując rolę strażników i beneficjentów ich niezawodnie pokrzepiającego wpływu.
Innymi słowy, cytując klasyka nad klasykami, poza uleganiem światu i uciekaniem od niego można też być w świecie, ale nie ze świata. Tylko wówczas, łącząc zdystansowaną wstrzemięźliwość i asertywną odwagę, można zachować wewnętrzną wolność i wewnętrzny pokój, a nawet promieniować nimi na zewnątrz, choćby zewnętrze wydawało się w tym kontekście zupełnie nieobiecujące. Tylko wówczas można mieć bowiem pewność, że stanęło się po jedynej stronie, która nie jest w stanie przegrać.
Monday, October 2, 2023
Tuesday, September 26, 2023
Prawda jako synteza wszystkich cnót kardynalnych
O ile rozmaite prawdy szczegółowe można na ogół oddzielać od przekłamań wskutek samodzielnego przeprowadzenia stosownych procesów dedukcyjnych bądź przyjrzenia się odnośnym faktom, niezłomne trzymanie się prawd ogólnych - i zabezpieczenie ich przed naporem mnóstwa partykularnych bałamuctw - wymaga przyjęcia odpowiedniej postawy normatywnej. Ściślej rzecz ujmując, niezbędne jest w tym kontekście niewzruszone trwanie przy klasycznej tetradzie cnót (roztropności, sprawiedliwości, wstrzemięźliwości i męstwie) i odrzucanie wszystkich komunikatów, które ewidentnie urągają którejkolwiek z nich.
Po pierwsze zatem należy odnosić się nieufnie do wszystkich obwieszczeń obliczonych na sianie paniki, wzbudzanie histerii i bezzwłoczne podporządkowywanie się owczemu pędowi, a więc obwieszczeń ukierunkowanych na to wszystko, co uwłacza roztropnemu badaniu konkretnych narracji. Znakomitym przykładem jest tu cała hipochondryczna propaganda, z którą mieliśmy do czynienia w czasie trwania niedawnego festiwalu chińskiej grypy, a która zniknęła w pewnym momencie tak szybko, jak szybko wcześniej się pojawiła.
Po drugie trzeba zachowywać sceptyczny dystans wobec wszelkich sugestii, które próbują podkopać ustalony porządek sprawiedliwych stosunków własnościowych i zasłużonych życiowych możliwości, upatrując w nich źródła domniemanych "systemowych zagrożeń". Sztandarową ilustracją jest tu coraz bardziej bezczelna agitacja insynuująca, że rewolucyjnego przeobrażenia ludzkiego życia wymaga groźba rzekomej "katastrofy klimatycznej" - agitacja, warto dodać, uprawiana najbardziej natrętnie przez ideowych (a nieraz i biologicznych) potomków tych, którzy onegdaj próbowali już wszczynać rozmaite przeobrażeniowe rewolucje ze skutkami jak najbardziej realnie katastrofalnymi.
Po trzecie należy opierać się otumaniającemu wpływowi wszelkich deklaracji skłaniających do spoczęcia na laurach i przyjęcia, że tym razem można wreszcie stworzyć "raj na ziemi" i umożliwić ludzkości trwałe otrzymywanie czegoś za nic. Do tej kategorii przynależą dziś, rzecz jasna, przede wszystkim groteskowe opowiastki o "sztucznej inteligencji" czy "technologicznej osobliwości" automatyzującej wszelkie procesy produkcyjne i oferującej ludzkości cyfrowy róg Amaltei w postaci "uniwersalnego bezwarunkowego dochodu". Ten rodzaj szachrajstw, atakując cnotę wstrzemięźliwości i wynikającą z niej zasadę odroczonej gratyfikacji, nie tyle straszy, co znieczula, paradując na ogół w kostiumie domniemanego rozwiązania problemów zawartych w szachrajstwach dwóch poprzednich rodzajów.
Wspólnym mianownikiem wszystkich powyższych typów bałamuctw jest wreszcie próba całkowitego pozbawienia człowieka cnoty męstwa, czyli intelektualnej, moralnej i duchowej samodzielności w korzystaniu z rzeczywistości i zmaganiu się z nią. W miejsce owej cnoty rzeczone blagi mają do zaproponowania wyłącznie zdanie się na łaskę rozmaitych samozwańczych "ekspertów", "filantropów" czy technokratycznych automatyzmów, czyli nie tyle utratę osobistej godności pod orwellowskim butem, co sprzedanie jej za trzydzieści judaszowych nawet nie srebrników, ale wirtualnych talonów.
Podsumowując, trwanie w Prawdzie przez największe P to zadanie tyleż intelektualne, co moralne, i tyleż analityczne, co charakterologiczne. Biorąc zaś pod uwagę, że zasadniczo nie sposób dziś uniknąć bezustannego i wszechobecnego bombardowania tym wszystkim, co Prawdą nie jest, jest to zadanie, od którego nie można się dziś wymigać nie skazując się na natychmiastową poznawczą klęskę. Innymi słowy, można dziś aspirować do bycia Sokratesem albo skazywać się na bycie Faustem, ale nie sposób być już Piłatem.
Po pierwsze zatem należy odnosić się nieufnie do wszystkich obwieszczeń obliczonych na sianie paniki, wzbudzanie histerii i bezzwłoczne podporządkowywanie się owczemu pędowi, a więc obwieszczeń ukierunkowanych na to wszystko, co uwłacza roztropnemu badaniu konkretnych narracji. Znakomitym przykładem jest tu cała hipochondryczna propaganda, z którą mieliśmy do czynienia w czasie trwania niedawnego festiwalu chińskiej grypy, a która zniknęła w pewnym momencie tak szybko, jak szybko wcześniej się pojawiła.
Po drugie trzeba zachowywać sceptyczny dystans wobec wszelkich sugestii, które próbują podkopać ustalony porządek sprawiedliwych stosunków własnościowych i zasłużonych życiowych możliwości, upatrując w nich źródła domniemanych "systemowych zagrożeń". Sztandarową ilustracją jest tu coraz bardziej bezczelna agitacja insynuująca, że rewolucyjnego przeobrażenia ludzkiego życia wymaga groźba rzekomej "katastrofy klimatycznej" - agitacja, warto dodać, uprawiana najbardziej natrętnie przez ideowych (a nieraz i biologicznych) potomków tych, którzy onegdaj próbowali już wszczynać rozmaite przeobrażeniowe rewolucje ze skutkami jak najbardziej realnie katastrofalnymi.
Po trzecie należy opierać się otumaniającemu wpływowi wszelkich deklaracji skłaniających do spoczęcia na laurach i przyjęcia, że tym razem można wreszcie stworzyć "raj na ziemi" i umożliwić ludzkości trwałe otrzymywanie czegoś za nic. Do tej kategorii przynależą dziś, rzecz jasna, przede wszystkim groteskowe opowiastki o "sztucznej inteligencji" czy "technologicznej osobliwości" automatyzującej wszelkie procesy produkcyjne i oferującej ludzkości cyfrowy róg Amaltei w postaci "uniwersalnego bezwarunkowego dochodu". Ten rodzaj szachrajstw, atakując cnotę wstrzemięźliwości i wynikającą z niej zasadę odroczonej gratyfikacji, nie tyle straszy, co znieczula, paradując na ogół w kostiumie domniemanego rozwiązania problemów zawartych w szachrajstwach dwóch poprzednich rodzajów.
Wspólnym mianownikiem wszystkich powyższych typów bałamuctw jest wreszcie próba całkowitego pozbawienia człowieka cnoty męstwa, czyli intelektualnej, moralnej i duchowej samodzielności w korzystaniu z rzeczywistości i zmaganiu się z nią. W miejsce owej cnoty rzeczone blagi mają do zaproponowania wyłącznie zdanie się na łaskę rozmaitych samozwańczych "ekspertów", "filantropów" czy technokratycznych automatyzmów, czyli nie tyle utratę osobistej godności pod orwellowskim butem, co sprzedanie jej za trzydzieści judaszowych nawet nie srebrników, ale wirtualnych talonów.
Podsumowując, trwanie w Prawdzie przez największe P to zadanie tyleż intelektualne, co moralne, i tyleż analityczne, co charakterologiczne. Biorąc zaś pod uwagę, że zasadniczo nie sposób dziś uniknąć bezustannego i wszechobecnego bombardowania tym wszystkim, co Prawdą nie jest, jest to zadanie, od którego nie można się dziś wymigać nie skazując się na natychmiastową poznawczą klęskę. Innymi słowy, można dziś aspirować do bycia Sokratesem albo skazywać się na bycie Faustem, ale nie sposób być już Piłatem.
Labels:
cnoty,
godność,
męstwo,
prawda,
roztropność,
sprawiedliwość,
wstrzemięźliwość
Wednesday, September 20, 2023
Tryumf hipisów i kontrkultura zdrowego rozumu
Absolutną słuszność mieli ci, którzy kilkadziesiąt lat temu twierdzili, że hipisi - jeśli pozostaną wierni swojej ideologii - niezawodnie doprowadzą świat do ruiny. Stosunkowo niewielu zdawało sobie jednak sprawę, że zdołają to oni uczynić nie jako narkotycznie odurzone "dzieci kwiaty" czy zachodni "pożyteczni idioci", tylko jako najbardziej wytrwali i zajadli instytucjonalni infiltratorzy, jakich kiedykolwiek widział świat.
Innymi słowy, stosunkowo niewielu zdawało sobie sprawę, że przerażający tryumf hipisów objawi się w pełnej krasie nie w bezpośrednim następstwie "rewolucji obyczajowej" lat 60-tych, tylko kilkadziesiąt lat później, gdy globalne społeczeństwo ocknie się nagle w świecie, w którym kontrkulturą jest nie agitowanie za "wolną miłością" i snucie fantazji o "Erze Wodnika", tylko komunikowanie choćby najprostszych prawd w sposób niezanieczyszczony różnorodnościowo-inkluzywistyczno-zrównoważonorozwojową politgramotą.
Pozostaje zatem, po zdaniu sobie sprawy, że przez kilkadziesiąt lat mówiło się coraz bardziej upupiającą prozą (albo przynajmniej w odrętwieniu słuchało się, jak taką prozą mówił otaczający świat), zacząć w końcu mówić otrzeźwiającą i dosadną poezją, choćby taką jak: "Niechaj więc mowa wasza będzie: tak – tak, nie – nie". Wszakże od tego, czy język pozostanie na tyle giętki, by powiedzieć wszystko, co pomyśli głowa, zależy ostatecznie to, czy się tej głowy na własne życzenie bezpowrotnie nie straci.
Innymi słowy, stosunkowo niewielu zdawało sobie sprawę, że przerażający tryumf hipisów objawi się w pełnej krasie nie w bezpośrednim następstwie "rewolucji obyczajowej" lat 60-tych, tylko kilkadziesiąt lat później, gdy globalne społeczeństwo ocknie się nagle w świecie, w którym kontrkulturą jest nie agitowanie za "wolną miłością" i snucie fantazji o "Erze Wodnika", tylko komunikowanie choćby najprostszych prawd w sposób niezanieczyszczony różnorodnościowo-inkluzywistyczno-zrównoważonorozwojową politgramotą.
Pozostaje zatem, po zdaniu sobie sprawy, że przez kilkadziesiąt lat mówiło się coraz bardziej upupiającą prozą (albo przynajmniej w odrętwieniu słuchało się, jak taką prozą mówił otaczający świat), zacząć w końcu mówić otrzeźwiającą i dosadną poezją, choćby taką jak: "Niechaj więc mowa wasza będzie: tak – tak, nie – nie". Wszakże od tego, czy język pozostanie na tyle giętki, by powiedzieć wszystko, co pomyśli głowa, zależy ostatecznie to, czy się tej głowy na własne życzenie bezpowrotnie nie straci.
Labels:
kontrkultura,
kontrrewolucja,
normalność,
rewolucja,
rozum
Saturday, September 9, 2023
Austrian Economics vs. CBDC, ESG, UBI, and Other Newfangled Socioeconomic Gimmicks
The Austrian school – on account of the logical, deductive character of its theories and their realistic applicability to the actual economy – is the only economic tradition that consciously aspires to the discovery of timeless, universally relevant truths that govern the realm of human action. Thus, it should come as no surprise that its analytical apparatus is naturally suitable for the evaluation of all the recent newfangled socioeconomic phenomena.
For example, in view of its reflection about the logical essence of the sound means of exchange, the Austrian school sends serious warning signals regarding the notorious concept of CBDCs (central bank digital currencies). More specifically, it points out that CBDC is nothing else but fiat money on steroids, which allows for an unprecedented redistribution of monetary purchasing power in the direction of special interest groups, as well as for immediate monetization of public debt. Worse still, the establishment of a global CBDC platform would be a major step in the direction of eliminating currency competition, which, as the Austrians suggest, is the best among imperfect anti-inflationary buffers in a world deprived of market-chosen money.
Successful implementation of CBCDs would lethally infect the lifeblood of the global economy, causing unprecedentedly ruinous business cycles, endlessly distorted monetary calculation, and eventually a worldwide disintegration of indirect exchange. Nothing should be less surprising, especially to the Austrians, since the abovementioned situation would be the exact opposite of the monetary stability and predictability afforded by the classical gold standard.
Similarly, in light of its considerations on the crucial role of economic calculation in the process of rational allocation of resources, the Austrians are naturally wary of the aggressively pushed “ESG standards”. This is because these standards, while parading around in the costume of “good business practices”, are a major factor that disrupts business calculation with arbitrary, ideologically charged obstructions manufactured by the global bureaucratic-corporate oligarchy. As such, far from being a form of genuine social capital that builds trust on the part of customers, they are a potent source of ideological confusion and bureaucratic uniformization that hamper the process of generating authentic goodwill by socially proactive companies.
Nevertheless, the ubiquity of such arbitrary pseudo-market standards can plunge the economy into an abyss of legal uncertainty, especially if some political regimes decide to enforce them as part of their “sustainable development” agenda. And it is precisely in such scenarios, as the Austrian school stresses repeatedly, that the entrepreneurial capacity for long-term planning becomes particularly hobbled.
Finally, so-called UBI (“universal basic income”) is easily identified by the Austrians as the most comprehensive and audacious form of Frederic Bastiat’s “great fiction through which everybody endeavors to live at the expense of everybody” - i.e., the ultimate incarnation of universal parasitism. More specifically, given their sound reflection on the logic of human action and the resulting incentive structure, the Austrians realize full well that large-scale introduction of UBI would result in immediate capital consumption and catapult the global economy back to at least the preindustrial stage.
In other words, the Austrian school is uniquely positioned to point out that UBI-ism would be a singularly destructive form of communism, since classical Soviet-style communism, even though supremely wasteful, was at least committed to diligence rather than idleness. Thus, it unwittingly nourished the spirit of dedication which, when combined with the spirit of defiance, brought about its eventual collapse. However, nothing similar can be said about UBI-ism, which eliminates the spirit of defiance by promoting universal shiftlessness and indolence.
In view of all the preceding remarks, it becomes obvious that the convergence of all the abovementioned phenomena would be particularly capable of sealing the fate of the world economy. More specifically, what I mean here is a situation in which UBI would be paid out in CBDC to those who qualify in virtue of their total acceptance of the ESG agenda. Or, to put matters somewhat differently, a situation in which universal parasitism converges with completely cashless monetary totalitarianism and complete submission to contrived ideological whims.
It goes without saying that such a scenario would be utterly dysfunctional on so many levels and in so many aspects that it would descend into total economic and social chaos in a very short time. However, even if we can rightly regard it as a highly unrealistic or indeed outright absurd contingency, we might at the same time treat it as a hypothetical anti-ideal against which all conceivable forces of resistance – conceptual and practical, academic, and entrepreneurial, and individual and collective – should be proactively rallied. And when it comes to coordinating such forces of resistance and serving as their fail-safe intellectual guide, there is no better candidate than the scholarly edifice of the Austrian school.
[Reposted from Mises.org]
For example, in view of its reflection about the logical essence of the sound means of exchange, the Austrian school sends serious warning signals regarding the notorious concept of CBDCs (central bank digital currencies). More specifically, it points out that CBDC is nothing else but fiat money on steroids, which allows for an unprecedented redistribution of monetary purchasing power in the direction of special interest groups, as well as for immediate monetization of public debt. Worse still, the establishment of a global CBDC platform would be a major step in the direction of eliminating currency competition, which, as the Austrians suggest, is the best among imperfect anti-inflationary buffers in a world deprived of market-chosen money.
Successful implementation of CBCDs would lethally infect the lifeblood of the global economy, causing unprecedentedly ruinous business cycles, endlessly distorted monetary calculation, and eventually a worldwide disintegration of indirect exchange. Nothing should be less surprising, especially to the Austrians, since the abovementioned situation would be the exact opposite of the monetary stability and predictability afforded by the classical gold standard.
Similarly, in light of its considerations on the crucial role of economic calculation in the process of rational allocation of resources, the Austrians are naturally wary of the aggressively pushed “ESG standards”. This is because these standards, while parading around in the costume of “good business practices”, are a major factor that disrupts business calculation with arbitrary, ideologically charged obstructions manufactured by the global bureaucratic-corporate oligarchy. As such, far from being a form of genuine social capital that builds trust on the part of customers, they are a potent source of ideological confusion and bureaucratic uniformization that hamper the process of generating authentic goodwill by socially proactive companies.
Nevertheless, the ubiquity of such arbitrary pseudo-market standards can plunge the economy into an abyss of legal uncertainty, especially if some political regimes decide to enforce them as part of their “sustainable development” agenda. And it is precisely in such scenarios, as the Austrian school stresses repeatedly, that the entrepreneurial capacity for long-term planning becomes particularly hobbled.
Finally, so-called UBI (“universal basic income”) is easily identified by the Austrians as the most comprehensive and audacious form of Frederic Bastiat’s “great fiction through which everybody endeavors to live at the expense of everybody” - i.e., the ultimate incarnation of universal parasitism. More specifically, given their sound reflection on the logic of human action and the resulting incentive structure, the Austrians realize full well that large-scale introduction of UBI would result in immediate capital consumption and catapult the global economy back to at least the preindustrial stage.
In other words, the Austrian school is uniquely positioned to point out that UBI-ism would be a singularly destructive form of communism, since classical Soviet-style communism, even though supremely wasteful, was at least committed to diligence rather than idleness. Thus, it unwittingly nourished the spirit of dedication which, when combined with the spirit of defiance, brought about its eventual collapse. However, nothing similar can be said about UBI-ism, which eliminates the spirit of defiance by promoting universal shiftlessness and indolence.
In view of all the preceding remarks, it becomes obvious that the convergence of all the abovementioned phenomena would be particularly capable of sealing the fate of the world economy. More specifically, what I mean here is a situation in which UBI would be paid out in CBDC to those who qualify in virtue of their total acceptance of the ESG agenda. Or, to put matters somewhat differently, a situation in which universal parasitism converges with completely cashless monetary totalitarianism and complete submission to contrived ideological whims.
It goes without saying that such a scenario would be utterly dysfunctional on so many levels and in so many aspects that it would descend into total economic and social chaos in a very short time. However, even if we can rightly regard it as a highly unrealistic or indeed outright absurd contingency, we might at the same time treat it as a hypothetical anti-ideal against which all conceivable forces of resistance – conceptual and practical, academic, and entrepreneurial, and individual and collective – should be proactively rallied. And when it comes to coordinating such forces of resistance and serving as their fail-safe intellectual guide, there is no better candidate than the scholarly edifice of the Austrian school.
[Reposted from Mises.org]
Thursday, September 7, 2023
Co dziś oznacza konsekwentny antykomunizm?
Komunizm to w ścisłym sensie polityczno-gospodarczym system dążący do całkowitej eliminacji prywatnej własności środków produkcji przez wszechwładny centralistyczny reżim. Niemniej w sensie ontologiczno-egzystencjalnym - a więc w sensie pojęciowo najbardziej pojemnym - komunizm można postrzegać znacznie szerzej, tzn. jako politycznie zorganizowany atak na uporządkowaną, zróżnicowaną i hierarchiczną naturę rzeczywistości. Innymi słowy, komunizm w najszerszym tego słowa znaczeniu to chęć przejechania po rzeczywistości ogromnym metafizycznym walcem, czego rezultatem ma być przywrócenie stanu "pierwotnego chaosu", gdzie nic nie jest niczym konkretnym, wobec czego wszystko może być wszystkim.
Stąd o ile komunizm w sensie polityczno-gospodarczym występuje w swej czystej postaci już w bardzo nielicznych zakątkach świata, o tyle komunizm w sensie ontologiczno-egzystencjalnym pleni się w najlepsze w prominentnych ośrodkach wpływu "edukacyjnego", "kulturowego" czy biurokratyczno-korporacyjnego. Wszakże maltuzjańsko-ekologistyczne próby stawiania człowieka na równi ze zwierzętami czy szeroko rozumianym światem natury, neomarksistowskie próby zacierania różnic między płciami czy rolami rodzinnymi, technokratyczne próby zrównywania maszyn i algorytmów z inteligentnymi podmiotami, czy pop-psychologiczne sugestie, że stan tej czy innej choroby psychicznej to nie rzadka anomalia, tylko społeczna norma, to nic innego, jak właśnie rozmaite emanacje jak najszerzej zakrojonej metafizycznej urawniłowki.
Być zatem antykomunistą w najpełniejszym tego słowa znaczeniu - albo, co na jedno wychodzi, być konsekwentnym antykomunistą w dzisiejszym świecie - to nie tylko rozumieć absolutnie kluczową rolę wolności osobistej, własności prywatnej i swobodnej konkurencji w zdrowym funkcjonowaniu dowolnej ludzkiej wspólnoty, ale też dostrzegać w tym kontekście równie kluczową rolę szacunku dla naturalnych rozróżnień, bytowych esencji, organicznych granic i spontanicznych hierarchii. Już 50 lat temu doskonale pojmował to choćby Rothbard, pisząc o egalitaryzmie jako o buncie przeciw naturze. Zaś jako że najgruntowniejszą i najbardziej zajadłą formą egalitaryzmu jest komunizm, ten ostatni należy w ostatecznym rachunku traktować jako dążenie do zrównania z ziemią nie tylko gospodarki, ale też całego "świata ludzkich spraw".
Kto więc nie myśli przykładać ręki do wydania tego świata na zatracenie, ten ma dziś równie wiele okazji do prezentowania konsekwentnie antykomunistycznej postawy, co uczestnicy niegdysiejszej zimnej wojny (jeśli nie więcej). Innymi słowy, wergiliuszowsko-misesowskie "nie poddawaj się złu, lecz coraz śmielej się z nim zmagaj" powinno dziś rozbrzmiewać wyjątkowo donośnie, by ostatecznie przepędzić niedobitego wciąż potwora z wszystkich zakamarków, w których miał on czelność się zagnieździć po swej polityczno-gospodarczej porażce.
Stąd o ile komunizm w sensie polityczno-gospodarczym występuje w swej czystej postaci już w bardzo nielicznych zakątkach świata, o tyle komunizm w sensie ontologiczno-egzystencjalnym pleni się w najlepsze w prominentnych ośrodkach wpływu "edukacyjnego", "kulturowego" czy biurokratyczno-korporacyjnego. Wszakże maltuzjańsko-ekologistyczne próby stawiania człowieka na równi ze zwierzętami czy szeroko rozumianym światem natury, neomarksistowskie próby zacierania różnic między płciami czy rolami rodzinnymi, technokratyczne próby zrównywania maszyn i algorytmów z inteligentnymi podmiotami, czy pop-psychologiczne sugestie, że stan tej czy innej choroby psychicznej to nie rzadka anomalia, tylko społeczna norma, to nic innego, jak właśnie rozmaite emanacje jak najszerzej zakrojonej metafizycznej urawniłowki.
Być zatem antykomunistą w najpełniejszym tego słowa znaczeniu - albo, co na jedno wychodzi, być konsekwentnym antykomunistą w dzisiejszym świecie - to nie tylko rozumieć absolutnie kluczową rolę wolności osobistej, własności prywatnej i swobodnej konkurencji w zdrowym funkcjonowaniu dowolnej ludzkiej wspólnoty, ale też dostrzegać w tym kontekście równie kluczową rolę szacunku dla naturalnych rozróżnień, bytowych esencji, organicznych granic i spontanicznych hierarchii. Już 50 lat temu doskonale pojmował to choćby Rothbard, pisząc o egalitaryzmie jako o buncie przeciw naturze. Zaś jako że najgruntowniejszą i najbardziej zajadłą formą egalitaryzmu jest komunizm, ten ostatni należy w ostatecznym rachunku traktować jako dążenie do zrównania z ziemią nie tylko gospodarki, ale też całego "świata ludzkich spraw".
Kto więc nie myśli przykładać ręki do wydania tego świata na zatracenie, ten ma dziś równie wiele okazji do prezentowania konsekwentnie antykomunistycznej postawy, co uczestnicy niegdysiejszej zimnej wojny (jeśli nie więcej). Innymi słowy, wergiliuszowsko-misesowskie "nie poddawaj się złu, lecz coraz śmielej się z nim zmagaj" powinno dziś rozbrzmiewać wyjątkowo donośnie, by ostatecznie przepędzić niedobitego wciąż potwora z wszystkich zakamarków, w których miał on czelność się zagnieździć po swej polityczno-gospodarczej porażce.
Labels:
antykomunizm,
egalitaryzm,
hierarchia,
komunizm,
maltuzjanizm,
neomarksizm,
technokracja
Sunday, August 27, 2023
Prostaczkowie, mędrcy i Prawda przez duże P
Skład osobowy obecny przy scenie Bożego Narodzenia pozwala wysnuć dość oczywiste, choć nie dość często uświadomione wnioski dotyczące intelektualnych kwalifikacji niezbędnych do odkrycia Prawdy przez duże P.
Otóż z jednej strony widzimy w tej scenie pastuszków, czyli szczerych i pokornych prostaczków, a z drugiej strony Trzech Króli, zwanych bardziej poprawnie Mędrcami ze Wschodu. Innymi słowy, z jednej strony widzimy tam osoby, które tak ufnie i bezpretensjonalnie trzymają się naturalnego światła rozumu, że uchwytują najważniejszą z prawd w sposób całkowicie intuicyjny, a z drugiej strony osoby, które cechuje nie jedynie spryt, inteligencja czy nawet erudycja, tylko autentyczna mądrość, a więc nieposzlakowana intelektualna moralność i umysłowa niezłomność. Jeszcze zaś inaczej rzecz ujmując, mamy tam do czynienia po pierwsze z osobami, które nie myślą o swoim myśleniu, a po drugie z osobami, które rzeczywiście i świadomie myślą, a nie jedynie myślą, że myślą.
Z kolei wszyscy ci, którzy sytuują się gdzieś pomiędzy - saduceusze, faryzeusze, "uczeni w Piśmie", politycy, dygnitarze i klakierzy wszystkich tych grup - pozostają ślepi mimo swoich intelektualnych czy moralnych pretensji. Wniosek z tego taki, że prawda pozostaje dla danej osoby tym bardziej nieuchwytna, w im większym stopniu nasiąknie ona podobnymi pretensjami. To z kolei sugeruje, że najbardziej niebezpieczne jest w tym kontekście życie w takim systemie społecznym, politycznym i edukacyjnym, który podobne pretensje w największym stopniu namnaża, potęguje i instytucjonalizuje.
Jest to wniosek o tyle aktualny i trzeźwiący, o ile właśnie w takim systemie żyje człowiek dzisiejszy. Otóż tzw. demokracja przedstawicielska daje mu przekonanie, że jest na tyle bystry, by rządzić innymi, tzw. państwo opiekuńcze wprowadza go w przeświadczenie, że jest na tyle ważny, by móc żyć cudzym kosztem, łatwe wchodzenie w posiadanie "wyższego wykształcenia" każe mu sądzić, że przynależy w jakimkolwiek stopniu do "umysłowej elity", technologiczne gadżeciarstwo budzi w nim mniemanie, że może sterować rzeczywistością, a toksyczna mieszanina neomarksizmu i "postmodernizmu" (której wcale nie trzeba umieć nazwać) rodzi w nim konstatację, że "każdy ma swoją prawdę", a kto jej nie uznaje, ten jest "ciemiężycielem i dyskryminatorem".
Innymi słowy, żaden system w historii nie namnażał w takim stopniu ćwierćinteligentów, "gadających głów", fanfaronów, roszczeniowców, szarlatanów i narcyzów przy jednoczesnej bezprecedensowo gruntownej eliminacji zarówno uczciwych prostaczków, jak i autentycznych mędrców. Nic zatem dziwnego, że w zakresie odkrywania prawdy i sprawnego posługiwania się nią - zwłaszcza gdy idzie o jej odmianę autoteliczną, a nie instrumentalną - wypada on nadzwyczaj blado.
Zdaje się więc, że najskuteczniejszym sposobem na nie bycie wchłoniętym przez ową intelektualnie jałową "grupę środka" jest bycie świadomie antysystemowym - tzn. z jednej strony wystrzeganie się przeświadczenia, że systemowy konsensus jest w jakimkolwiek stopniu wyznacznikiem prawdy, a zbieranie systemowych pochwał i apanaży jakimkolwiek świadectwem zbliżenia się do niej, zaś z drugiej strony nie angażowanie się w żadne wielkie antysystemowe krucjaty wymagające potencjalnie nieograniczonej ilości czasu i gorliwości.
Podsumowując, rzecz tu w konsekwentnym zachowywaniu zdrowego dystansu wobec wszystkiego, co mieni się "nowoczesnym", "przełomowym", "prestiżowym" czy "postępowym" (ale i "swojskim", "poufałym", "standardowym" czy "autorytatywnym"), po to, by w jak największym stopniu móc zbliżyć się do tego, co ponadczasowe, fundamentalne i niezawodne, czyli pozasystemowo prawdziwe. Tylko wtedy, jak należy przypuszczać, będzie można jak najskuteczniej korzystać zarówno z nieomylnej intuicji szczerego prostaczka, jak i z pieczołowitej dedukcji mędrca - czyli dostrzegać przewodnią gwiazdę, która wskaże pewną drogę wśród manowców nawet na najbardziej zadymionym niebie.
Otóż z jednej strony widzimy w tej scenie pastuszków, czyli szczerych i pokornych prostaczków, a z drugiej strony Trzech Króli, zwanych bardziej poprawnie Mędrcami ze Wschodu. Innymi słowy, z jednej strony widzimy tam osoby, które tak ufnie i bezpretensjonalnie trzymają się naturalnego światła rozumu, że uchwytują najważniejszą z prawd w sposób całkowicie intuicyjny, a z drugiej strony osoby, które cechuje nie jedynie spryt, inteligencja czy nawet erudycja, tylko autentyczna mądrość, a więc nieposzlakowana intelektualna moralność i umysłowa niezłomność. Jeszcze zaś inaczej rzecz ujmując, mamy tam do czynienia po pierwsze z osobami, które nie myślą o swoim myśleniu, a po drugie z osobami, które rzeczywiście i świadomie myślą, a nie jedynie myślą, że myślą.
Z kolei wszyscy ci, którzy sytuują się gdzieś pomiędzy - saduceusze, faryzeusze, "uczeni w Piśmie", politycy, dygnitarze i klakierzy wszystkich tych grup - pozostają ślepi mimo swoich intelektualnych czy moralnych pretensji. Wniosek z tego taki, że prawda pozostaje dla danej osoby tym bardziej nieuchwytna, w im większym stopniu nasiąknie ona podobnymi pretensjami. To z kolei sugeruje, że najbardziej niebezpieczne jest w tym kontekście życie w takim systemie społecznym, politycznym i edukacyjnym, który podobne pretensje w największym stopniu namnaża, potęguje i instytucjonalizuje.
Jest to wniosek o tyle aktualny i trzeźwiący, o ile właśnie w takim systemie żyje człowiek dzisiejszy. Otóż tzw. demokracja przedstawicielska daje mu przekonanie, że jest na tyle bystry, by rządzić innymi, tzw. państwo opiekuńcze wprowadza go w przeświadczenie, że jest na tyle ważny, by móc żyć cudzym kosztem, łatwe wchodzenie w posiadanie "wyższego wykształcenia" każe mu sądzić, że przynależy w jakimkolwiek stopniu do "umysłowej elity", technologiczne gadżeciarstwo budzi w nim mniemanie, że może sterować rzeczywistością, a toksyczna mieszanina neomarksizmu i "postmodernizmu" (której wcale nie trzeba umieć nazwać) rodzi w nim konstatację, że "każdy ma swoją prawdę", a kto jej nie uznaje, ten jest "ciemiężycielem i dyskryminatorem".
Innymi słowy, żaden system w historii nie namnażał w takim stopniu ćwierćinteligentów, "gadających głów", fanfaronów, roszczeniowców, szarlatanów i narcyzów przy jednoczesnej bezprecedensowo gruntownej eliminacji zarówno uczciwych prostaczków, jak i autentycznych mędrców. Nic zatem dziwnego, że w zakresie odkrywania prawdy i sprawnego posługiwania się nią - zwłaszcza gdy idzie o jej odmianę autoteliczną, a nie instrumentalną - wypada on nadzwyczaj blado.
Zdaje się więc, że najskuteczniejszym sposobem na nie bycie wchłoniętym przez ową intelektualnie jałową "grupę środka" jest bycie świadomie antysystemowym - tzn. z jednej strony wystrzeganie się przeświadczenia, że systemowy konsensus jest w jakimkolwiek stopniu wyznacznikiem prawdy, a zbieranie systemowych pochwał i apanaży jakimkolwiek świadectwem zbliżenia się do niej, zaś z drugiej strony nie angażowanie się w żadne wielkie antysystemowe krucjaty wymagające potencjalnie nieograniczonej ilości czasu i gorliwości.
Podsumowując, rzecz tu w konsekwentnym zachowywaniu zdrowego dystansu wobec wszystkiego, co mieni się "nowoczesnym", "przełomowym", "prestiżowym" czy "postępowym" (ale i "swojskim", "poufałym", "standardowym" czy "autorytatywnym"), po to, by w jak największym stopniu móc zbliżyć się do tego, co ponadczasowe, fundamentalne i niezawodne, czyli pozasystemowo prawdziwe. Tylko wtedy, jak należy przypuszczać, będzie można jak najskuteczniej korzystać zarówno z nieomylnej intuicji szczerego prostaczka, jak i z pieczołowitej dedukcji mędrca - czyli dostrzegać przewodnią gwiazdę, która wskaże pewną drogę wśród manowców nawet na najbardziej zadymionym niebie.
Labels:
antysystemowość,
epistemologia,
inteligencja,
mądrość,
prawda
Saturday, August 26, 2023
Austriacka szkoła ekonomii o działaniu w oparciu o złudzenia i o niechybnej zemście rzeczywistości
Jednym z istotniejszych praktycznych wniosków wypływających z analitycznego realizmu austriackiej szkoły ekonomii jest ten mówiący, że działanie w oparciu o złudzenia zawsze zemści się na działającym - a im dłużej będzie ono trwało, tym boleśniejsza będzie zemsta.
Najbardziej sztandarowym przykładem powyższej prawdy jest oczywiście austriacka teoria cyklu koniunkturalnego, która głosi, że próby budowania rozwoju gospodarczego w oparciu o kredyt wytworzony z powietrza przez system bankowy (zamiast realnych oszczędności wynikłych z wcześniejszej produktywności) muszą zakończyć się nagromadzeniem błędów inwestycyjnych i falą dotkliwych bankructw znamionujących recesję.
Innym dość podręcznikowym przykładem jest tu kwestia tzw. pomocy zagranicznej - jeśli usiłuje się wyprowadzić na prostą przeżarty korupcją i pozbawiony dojrzałych instytucji rynkowych kraj trzeciego świata topiąc w nim ogromne ilości pieniędzy (przeważnie pochodzących z kieszeni zagranicznego podatnika), to ewentualne krótkoterminowe pozory sukcesu zawsze ustąpią ostatecznie długofalowej porażce w postaci dyktatorskiej stagnacji albo wojny domowej.
Istnieją w tym kontekście również mniej oczywiste, ale nie mniej istotne casusy. Jeśli, dajmy na to, kilkuletnie przyswajanie bezużytecznych lub wręcz ideologicznie bałamutnych informacji w ramach uzyskiwania tzw. wyższego wykształcenia utożsamia się odruchowo ze zdobywaniem cennego "kapitału intelektualnego", wówczas z dużym prawdopodobieństwem jest to wyłącznie "kapitał dekretowy", który - tak jak dekretowy kredyt - okazuje się nieprzystawalny do istniejącej struktury produkcji, skutkując gospodarczą stagnacją lub zapaścią.
Podobnie, polityczno-korporacyjne atrapy kapitału społecznego, takie jak "standardy ESG" czy "dyrektywy DEI", w żadnej mierze nie budują trwałego zaufania po stronie klientów, a wręcz, generując ideologiczny zamęt i biurokratyczną urawniłowkę, utrudniają budowanie podobnego zaufania przez spółki podejmujące konkretne, wiarygodne działania dostrzegalne przez lokalną społeczność.
Podsumowując, nie ma absolutnie żadnej drogi na skróty do rozwoju, dobrobytu, wykształcenia, produktywności czy dobrej reputacji, a wszelkie posiłkowanie się w tym kontekście dekretowymi ersatzami musi przynieść skutki przeciwne zamierzonym. Nie ma zaś tradycji intelektualnej, która uwydatniałaby ten fakt równie wyraziście, co austriacka szkoła ekonomii wraz ze swym głębokim logicznym i, jak się okazuje, również antropologicznym realizmem.
Najbardziej sztandarowym przykładem powyższej prawdy jest oczywiście austriacka teoria cyklu koniunkturalnego, która głosi, że próby budowania rozwoju gospodarczego w oparciu o kredyt wytworzony z powietrza przez system bankowy (zamiast realnych oszczędności wynikłych z wcześniejszej produktywności) muszą zakończyć się nagromadzeniem błędów inwestycyjnych i falą dotkliwych bankructw znamionujących recesję.
Innym dość podręcznikowym przykładem jest tu kwestia tzw. pomocy zagranicznej - jeśli usiłuje się wyprowadzić na prostą przeżarty korupcją i pozbawiony dojrzałych instytucji rynkowych kraj trzeciego świata topiąc w nim ogromne ilości pieniędzy (przeważnie pochodzących z kieszeni zagranicznego podatnika), to ewentualne krótkoterminowe pozory sukcesu zawsze ustąpią ostatecznie długofalowej porażce w postaci dyktatorskiej stagnacji albo wojny domowej.
Istnieją w tym kontekście również mniej oczywiste, ale nie mniej istotne casusy. Jeśli, dajmy na to, kilkuletnie przyswajanie bezużytecznych lub wręcz ideologicznie bałamutnych informacji w ramach uzyskiwania tzw. wyższego wykształcenia utożsamia się odruchowo ze zdobywaniem cennego "kapitału intelektualnego", wówczas z dużym prawdopodobieństwem jest to wyłącznie "kapitał dekretowy", który - tak jak dekretowy kredyt - okazuje się nieprzystawalny do istniejącej struktury produkcji, skutkując gospodarczą stagnacją lub zapaścią.
Podobnie, polityczno-korporacyjne atrapy kapitału społecznego, takie jak "standardy ESG" czy "dyrektywy DEI", w żadnej mierze nie budują trwałego zaufania po stronie klientów, a wręcz, generując ideologiczny zamęt i biurokratyczną urawniłowkę, utrudniają budowanie podobnego zaufania przez spółki podejmujące konkretne, wiarygodne działania dostrzegalne przez lokalną społeczność.
Podsumowując, nie ma absolutnie żadnej drogi na skróty do rozwoju, dobrobytu, wykształcenia, produktywności czy dobrej reputacji, a wszelkie posiłkowanie się w tym kontekście dekretowymi ersatzami musi przynieść skutki przeciwne zamierzonym. Nie ma zaś tradycji intelektualnej, która uwydatniałaby ten fakt równie wyraziście, co austriacka szkoła ekonomii wraz ze swym głębokim logicznym i, jak się okazuje, również antropologicznym realizmem.
Wednesday, August 23, 2023
Najbardziej tolerancyjny wobec danego zjawiska jest jego najsurowszy krytyk
Należy pamiętać, że o ile tolerancja i akceptacja to pojęcia zbliżone na poziomie prawnym (oba zakładają wzbranianie się przed siłową eliminacją określonych zjawisk), o tyle na poziomie normatywnym są one nie tylko niepodobne, ale wręcz przeciwstawne.
Otóż o ile akceptacja zakłada entuzjastyczne doszukiwanie się w danym zjawisku jakiejś dodatniej wartości, o tyle tolerancja stanowi ascetyczne ćwiczenie w zakresie nie przeprowadzenia przeciwko temuż zjawisku zbrojnej krucjaty, motywowane przekonaniem, że podobna krucjata byłaby w ostatecznym rachunku przeciwskuteczna. Wynika z tego, że osoby najbardziej tolerancyjne wobec danego zjawiska są jednocześnie jego najbardziej surowymi krytykami, dokładającymi starań, by wyeliminować je w jedyny skuteczny sposób: poprzez nieustępliwą wielopłaszczyznową perswazję.
Z tego z kolei należy wysnuć wniosek, że natarczywe propagandowe utożsamianie powyższych dwóch pojęć ma na celu, po pierwsze, kneblowanie bądź oczernianie krytyki określonych zjawisk jako przejawu "nietolerancji" (a więc już działania wątpliwego prawnie, a z pewnością moralnie), a po drugie, przedstawianie prób siłowej eliminacji zjawisk skrajnie niepożądanych jako przejawu nie elementarnej samoobrony, tylko działania wprost przestępczego. Nie trzeba dodawać, że wspólnym mianownikiem obu powyższych celów jest moralna pacyfikacja społeczeństwa i jego głębokie umysłowe zniewolenie.
I choć powyższe uwagi mogą brzmieć już dziś banalnie w obliczu procesów trwających w najlepsze od ponad pół wieku, warto je regularnie czynić już choćby po to, by równie regularnie zadawać sobie i innym szczere pytanie, jak daleko zaszła już wspomniana moralna pacyfikacja i co się zrobiło w zakresie jej powstrzymywania. Może się bowiem okazać, że odpowiedź na owo pytanie będzie zdecydowanie niesatysfakcjonująca, a tym samym prowokująca znacznie pilniejsze pytanie o to, jak nadrobić swoje w tym zakresie zaniedbania.
Otóż o ile akceptacja zakłada entuzjastyczne doszukiwanie się w danym zjawisku jakiejś dodatniej wartości, o tyle tolerancja stanowi ascetyczne ćwiczenie w zakresie nie przeprowadzenia przeciwko temuż zjawisku zbrojnej krucjaty, motywowane przekonaniem, że podobna krucjata byłaby w ostatecznym rachunku przeciwskuteczna. Wynika z tego, że osoby najbardziej tolerancyjne wobec danego zjawiska są jednocześnie jego najbardziej surowymi krytykami, dokładającymi starań, by wyeliminować je w jedyny skuteczny sposób: poprzez nieustępliwą wielopłaszczyznową perswazję.
Z tego z kolei należy wysnuć wniosek, że natarczywe propagandowe utożsamianie powyższych dwóch pojęć ma na celu, po pierwsze, kneblowanie bądź oczernianie krytyki określonych zjawisk jako przejawu "nietolerancji" (a więc już działania wątpliwego prawnie, a z pewnością moralnie), a po drugie, przedstawianie prób siłowej eliminacji zjawisk skrajnie niepożądanych jako przejawu nie elementarnej samoobrony, tylko działania wprost przestępczego. Nie trzeba dodawać, że wspólnym mianownikiem obu powyższych celów jest moralna pacyfikacja społeczeństwa i jego głębokie umysłowe zniewolenie.
I choć powyższe uwagi mogą brzmieć już dziś banalnie w obliczu procesów trwających w najlepsze od ponad pół wieku, warto je regularnie czynić już choćby po to, by równie regularnie zadawać sobie i innym szczere pytanie, jak daleko zaszła już wspomniana moralna pacyfikacja i co się zrobiło w zakresie jej powstrzymywania. Może się bowiem okazać, że odpowiedź na owo pytanie będzie zdecydowanie niesatysfakcjonująca, a tym samym prowokująca znacznie pilniejsze pytanie o to, jak nadrobić swoje w tym zakresie zaniedbania.
Saturday, August 19, 2023
AI: nie zagrożenie dla kultury, tylko jej podzwonne
Tzw. AI to nie zagrożenie dla kultury, tylko jej podzwonne, i nie grabarz kultury, tylko jej padlinożerca. Gdyby obecnie żyli i tworzyli Bach, Mozart, Michał Anioł, Rembrandt, Dante, Szekspir, Bramante czy Christopher Wren, albo - sięgając jeszcze czasów już bliskich współczesności - Ravel, Chaczaturian, Kandinsky, Picasso, Tolkien, Miłosz, Gaudi czy Frank Lloyd Wright, wszyscy oni mogliby śmiechem zbyć sugestię, że ich twórczy wysiłek może z powodzeniem zastąpić armia maszynowych epigonów, komputerowych wyrobników i algorytmicznych sztanc.
Jako że jednak zamiast którejkolwiek z wyżej wspomnianych osób czy ich godnych następców mamy to, co mamy, nie powinny dziwić paniczne strajki hollywoodzkich pisarczyków czy pacykarzy żądających zakazu zamieszczania "generatywnych obrazów" na "platformach portfoliowych". Jak powszechnie wiadomo, jakość nie tylko nie boi się konkurencji, ale wręcz syci się nią i dzięki niej rozkwita. Technologia natomiast nigdy sama w sobie nie zabija ducha - może ona wyłącznie albo podkreślać jego wigor, albo obnażać jego martwotę.
Podsumowując, tzw. AI nie jest w odniesieniu do świata kultury mglistym zagrożeniem tym, co może się stać, tylko wymownym przejawem tego, co już się stało - nie groźbą znalezienia się na duchowych bezdrożach, tylko świadectwem tkwienia w duchowym ślepym zaułku. Nie jest też przy tym absolutnie żadnym drogowskazem w zakresie tego, jak się z owego zaułka wydobyć - tu człowiek musi się poważnie skupić na swoim statusie nie stwórcy, tylko stworzenia. Tylko wtedy zaistnieje znów szansa na to, że - mówiąc po tolkienowsku - jego akty "subkreacji" nie będą z reguły tożsame z przewlekłą autodestrukcją.
Jako że jednak zamiast którejkolwiek z wyżej wspomnianych osób czy ich godnych następców mamy to, co mamy, nie powinny dziwić paniczne strajki hollywoodzkich pisarczyków czy pacykarzy żądających zakazu zamieszczania "generatywnych obrazów" na "platformach portfoliowych". Jak powszechnie wiadomo, jakość nie tylko nie boi się konkurencji, ale wręcz syci się nią i dzięki niej rozkwita. Technologia natomiast nigdy sama w sobie nie zabija ducha - może ona wyłącznie albo podkreślać jego wigor, albo obnażać jego martwotę.
Podsumowując, tzw. AI nie jest w odniesieniu do świata kultury mglistym zagrożeniem tym, co może się stać, tylko wymownym przejawem tego, co już się stało - nie groźbą znalezienia się na duchowych bezdrożach, tylko świadectwem tkwienia w duchowym ślepym zaułku. Nie jest też przy tym absolutnie żadnym drogowskazem w zakresie tego, jak się z owego zaułka wydobyć - tu człowiek musi się poważnie skupić na swoim statusie nie stwórcy, tylko stworzenia. Tylko wtedy zaistnieje znów szansa na to, że - mówiąc po tolkienowsku - jego akty "subkreacji" nie będą z reguły tożsame z przewlekłą autodestrukcją.
Tuesday, August 15, 2023
Programowe samopożarcie jako finalna forma rewolucyjnej "emancypacji"
Znamienne jest to, że główny zrąb dominujących dziś form wywrotowej ideologii (alias ideologii neomarksistowskiej, "teoriokrytycznej", "posthumanistycznej" itp. - nazewnictwo to rzecz wtórna, istotny jest wspólny korzeń i nadrzędny cel) nie dba o zachowanie żadnej wewnętrznej spójności programowej.
Otóż jej przedstawiciele z jednej strony do znudzenia straszą czającym się tuż za progiem kataklizmem - na ogół "klimatycznym", choć od czasu do czasu zastępowanym odmianą "sztuczno-inteligentną" - zaś z drugiej strony równie natarczywie podkreślają, że ludzkość jest dopiero u progu zrzucenia z siebie jarzma dotychczasowej cywilizacji i mozolnego przebudowania jej w duchu "niepatriarchalnym", "nierasistowskim", "inkluzywnym", "antydyskryminacyjnym" itp.
Jeśli jednak rzekomy kataklizm stoi już u bram, wówczas należałoby albo skoncentrować na przetrwaniu go wszystkie siły i zasoby obecnie istniejącej cywilizacji, albo pokornie dać się mu pochłonąć, w obu przypadkach wielkie "emancypacyjne" projekty kulturowe odkładając na później lub dając sobie z nimi spokój. I vice versa - jeśli chce się "opowiedzieć na nowo" całą historię świata i skrupulatnie wykorzenić z niej wszystkie ślady "starego porządku", wówczas lepiej odłożyć ad acta straszenie nadciągającą globalną klęską żywiołów albo tryumfem złowrogich technobożków.
Tak czy inaczej, mamy tu do czynienia z zasadniczym programowym zgrzytem. Pytanie brzmi teraz: jakie jest jego źródło i jego konsekwencje? Otóż odpowiedź przedstawia się tu nadzwyczaj optymistycznie. Wiadomo nie od dziś, że rewolucje, u których podstaw nieodmiennie leży jakaś forma wzmiankowanej tu wichrzycielskiej ideologii, zawsze pożerają swoje dzieci. Wydaje się jednak, że rzeczona ideologia, doszedłszy do swej ostatecznej, uniwersalnie rozplenionej postaci, czyni ludzkości tę uprzejmość, że pożera samą siebie nie dopiero na poziomie wykonania, ale już na poziomie opracowania. I choć także ów autokanibalizm jest wysoce destrukcyjny, uciążliwy i demoralizujący, natężenie implodującego w tym kontekście wielopiętrowego absurdu może prowadzić tylko do jednego rezultatu: do gruntownego "oczyszczenia pola", po którym będzie można raz a dobrze odetchnąć z ulgą.
Podsumowując, tak jak najciemniej jest zawsze przed świtem, tak najniedorzeczniej jest przed nieuchronnym "odwetem" zdrowego rozsądku. To zaś jest wymownym dowodem faktu, że cnoty takie jak niezłomność i cierpliwość są w ostatecznym rachunku ważniejsze niż logiczna błyskotliwość pozwalająca zwalczać niedorzeczności w zarodku, czy też strategiczny spryt umożliwiający doraźne neutralizowanie ich wpływu. Wszakże zwycięstwo należy nie do tych, którzy zadają najbardziej spektakularne ciosy, ale do tych, którzy umieją wytrwać do końca.
Otóż jej przedstawiciele z jednej strony do znudzenia straszą czającym się tuż za progiem kataklizmem - na ogół "klimatycznym", choć od czasu do czasu zastępowanym odmianą "sztuczno-inteligentną" - zaś z drugiej strony równie natarczywie podkreślają, że ludzkość jest dopiero u progu zrzucenia z siebie jarzma dotychczasowej cywilizacji i mozolnego przebudowania jej w duchu "niepatriarchalnym", "nierasistowskim", "inkluzywnym", "antydyskryminacyjnym" itp.
Jeśli jednak rzekomy kataklizm stoi już u bram, wówczas należałoby albo skoncentrować na przetrwaniu go wszystkie siły i zasoby obecnie istniejącej cywilizacji, albo pokornie dać się mu pochłonąć, w obu przypadkach wielkie "emancypacyjne" projekty kulturowe odkładając na później lub dając sobie z nimi spokój. I vice versa - jeśli chce się "opowiedzieć na nowo" całą historię świata i skrupulatnie wykorzenić z niej wszystkie ślady "starego porządku", wówczas lepiej odłożyć ad acta straszenie nadciągającą globalną klęską żywiołów albo tryumfem złowrogich technobożków.
Tak czy inaczej, mamy tu do czynienia z zasadniczym programowym zgrzytem. Pytanie brzmi teraz: jakie jest jego źródło i jego konsekwencje? Otóż odpowiedź przedstawia się tu nadzwyczaj optymistycznie. Wiadomo nie od dziś, że rewolucje, u których podstaw nieodmiennie leży jakaś forma wzmiankowanej tu wichrzycielskiej ideologii, zawsze pożerają swoje dzieci. Wydaje się jednak, że rzeczona ideologia, doszedłszy do swej ostatecznej, uniwersalnie rozplenionej postaci, czyni ludzkości tę uprzejmość, że pożera samą siebie nie dopiero na poziomie wykonania, ale już na poziomie opracowania. I choć także ów autokanibalizm jest wysoce destrukcyjny, uciążliwy i demoralizujący, natężenie implodującego w tym kontekście wielopiętrowego absurdu może prowadzić tylko do jednego rezultatu: do gruntownego "oczyszczenia pola", po którym będzie można raz a dobrze odetchnąć z ulgą.
Podsumowując, tak jak najciemniej jest zawsze przed świtem, tak najniedorzeczniej jest przed nieuchronnym "odwetem" zdrowego rozsądku. To zaś jest wymownym dowodem faktu, że cnoty takie jak niezłomność i cierpliwość są w ostatecznym rachunku ważniejsze niż logiczna błyskotliwość pozwalająca zwalczać niedorzeczności w zarodku, czy też strategiczny spryt umożliwiający doraźne neutralizowanie ich wpływu. Wszakże zwycięstwo należy nie do tych, którzy zadają najbardziej spektakularne ciosy, ale do tych, którzy umieją wytrwać do końca.
Tuesday, August 8, 2023
Tak będące na zawołanie nie, czyli o fundamencie wszystkich odmian ideologii ojca kłamstwa
Wielu nie pamięta już pewnie od dawna tak chłodnych sierpniowych dni. Wyposażeni w stosowne terminologiczne rozróżnienia stręczone z coraz większą natarczywością przez globalny kompleks medialno-indoktrynacyjny, możemy jednak domyślić się dziś z miejsca, że obecny sierpniowy chłód jest zjawiskiem "pogodowym", podczas gdy poprzedzający go względny lipcowy upał był zjawiskiem "klimatycznym".
Podobnie, ktokolwiek podporządkowywał się dyktatowi niedawnego totalitaryzmu hipochondrycznego, ten był "zdrowy i bezpieczny", natomiast jeśli na danym obszarze skala i intensywność owego podporządkowania dziwnym trafem nie korelowała ze zdrowiem i bezpieczeństwem, tylko wręcz przeciwnie, wówczas odpowiedzialne za to były tajemnicze "czynniki współwystępujące", których zidentyfikowanie musiało poczekać na dalszy rozwój wydarzeń.
I wreszcie, sięgając do najbardziej okrzepłej już klasyki gatunku, każdy proletariusz automatycznie przyłączał się do klasowej walki z burżujami, kułakami i obszarnikami, jeśli zaś tego nie czynił, znaczyło to, że jest ofiarą "fałszywej świadomości", która akurat jego sytuowała na niewłaściwym froncie.
Podsumowując, ideologia ojca kłamstwa, choć rozbłyskuje w swej różnorodności wszystkimi barwami tęczy, zawsze sprowadza się w ostatecznym rachunku do tego samego siermiężnego wspólnego mianownika: tak nie jest niezmiennie tak, a nie - nie, tylko tak może być nie, a nie - tak, w zależności od okazji do zwodzenia człowieka i spychania go w coraz głębszą czeluść samodegradacji. Biorąc zatem pod uwagę, na jak zaawansowanym etapie autodestrukcji znajduje się już ta ideologia, należy dziś zupełnie odruchowo żyć jej na przekór - czujnie, trzeźwo i po prostu normalnie.
Wtedy wszystkie kolejne jej przejawy - niezależnie od ich natarczywości i wszechobecności - będzie można traktować wyłącznie tak, jak na to zasługują, czyli jak irytująco brzęczące, ale ostatecznie bezsilne muchy. Samemu zaś będzie można wówczas konsekwentnie umacniać się w swej godności, która będzie nie tylko niewzruszoną opoką dla danej osoby, ale też pokrzepiającym światłem dla jej bliźnich, którzy z tych czy innych względów dali się w większym stopniu sprowadzić na manowce. Tyle tu wystarczy, by odnieść zwycięstwo, choćby nie wiadomo ile panoszyło się wokół.
Podobnie, ktokolwiek podporządkowywał się dyktatowi niedawnego totalitaryzmu hipochondrycznego, ten był "zdrowy i bezpieczny", natomiast jeśli na danym obszarze skala i intensywność owego podporządkowania dziwnym trafem nie korelowała ze zdrowiem i bezpieczeństwem, tylko wręcz przeciwnie, wówczas odpowiedzialne za to były tajemnicze "czynniki współwystępujące", których zidentyfikowanie musiało poczekać na dalszy rozwój wydarzeń.
I wreszcie, sięgając do najbardziej okrzepłej już klasyki gatunku, każdy proletariusz automatycznie przyłączał się do klasowej walki z burżujami, kułakami i obszarnikami, jeśli zaś tego nie czynił, znaczyło to, że jest ofiarą "fałszywej świadomości", która akurat jego sytuowała na niewłaściwym froncie.
Podsumowując, ideologia ojca kłamstwa, choć rozbłyskuje w swej różnorodności wszystkimi barwami tęczy, zawsze sprowadza się w ostatecznym rachunku do tego samego siermiężnego wspólnego mianownika: tak nie jest niezmiennie tak, a nie - nie, tylko tak może być nie, a nie - tak, w zależności od okazji do zwodzenia człowieka i spychania go w coraz głębszą czeluść samodegradacji. Biorąc zatem pod uwagę, na jak zaawansowanym etapie autodestrukcji znajduje się już ta ideologia, należy dziś zupełnie odruchowo żyć jej na przekór - czujnie, trzeźwo i po prostu normalnie.
Wtedy wszystkie kolejne jej przejawy - niezależnie od ich natarczywości i wszechobecności - będzie można traktować wyłącznie tak, jak na to zasługują, czyli jak irytująco brzęczące, ale ostatecznie bezsilne muchy. Samemu zaś będzie można wówczas konsekwentnie umacniać się w swej godności, która będzie nie tylko niewzruszoną opoką dla danej osoby, ale też pokrzepiającym światłem dla jej bliźnich, którzy z tych czy innych względów dali się w większym stopniu sprowadzić na manowce. Tyle tu wystarczy, by odnieść zwycięstwo, choćby nie wiadomo ile panoszyło się wokół.
Wednesday, August 2, 2023
Statism and the Unmaking of Reality
The state is, first and foremost, an institution whose overarching goal is the forcible subjugation of all the people who inhabit a given territory. However, what makes the state different from other coercive entities, such as organized crime groups, is that it enjoys some form of popular legitimacy. In other words, in addition to enslaving its inhabitants physically, it needs to secure their mental servitude as well.
Many forms of such servitude have been tested by rulers over the millennia, but by far the most effective among them is that of “representative democracy” coupled with the “welfare state.” “Representative democracy” is the illusion of universal participation in the use of institutional coercion. The “welfare state” is the reality of universal participation in the process of institutional parasitism. Together, they constitute what Frédéric Bastiat described in his immortal words as “the great fiction through which everybody endeavors to live at the expense of everybody.”
An unobvious truth that has become increasingly transparent over the last few decades is that the “great fiction” in question is by no means limited to the economic or crudely political sphere. More specifically, this fiction exploits not only the alleged victimhood of the poor at the hands of the rich and that of the “disenfranchised masses” at the hands of the “privileged elite” but also that of women at the hands of men, blacks at the hands of whites, or the young at the hands of the old (and vice versa).
It is here that the nature of the state in its most mature manifestation comes clearly into view. Far from being exclusively the nexus of institutionalized aggression or even the instigator of permanent conflict, it also turns out to be the ultimate peddler of unreality.
This unreality appears on several interlocking levels. First, there is the unreality of statist promises: legal plunder can bring about general prosperity, legal counterfeiting can alleviate business cycles, and legal murder can secure world peace—none of which are true. Then, there is the unreality of state-manufactured grievances, in which women are the permanent victims of “systemic sexism,” blacks are the permanent victims of “systemic racism,” and the young (or the old) are the permanent victims of “systemic ageism.” Finally, there is the unreality of state-encouraged narcissistic or otherwise self-destructive phantasmagorias.
It is only at this final level that the potential for generating putative “social problems” that calls for “systemic solutions” is virtually limitless. For instance, state-sponsored “educators” can declare that free speech is not about being able to voice whatever views one wishes but about being protected from “hate speech” that may castigate one’s views as ignorant, evil, or ridiculous. Likewise, state-sponsored “medical professionals” can proclaim that genital mutilation can alter one’s sexual identity and make it conform to one’s supposed “true self” and that disagreeing with this contention is a criminal violation of human dignity. Finally, state-sponsored health bureaucrats can encourage one’s belief that a persistent bad mood indicates that one’s quality of life is so low that assisted suicide is the best option going forward.
In sum, statism, the ideology that begins with flouting the fundamental distinction between “mine” and “thine,” reaches its culmination in denying the even more fundamental distinction between sense and absurdity. Since every alleged problem grounded in absurdity is, by definition, unsolvable, multiplying such problems allows the state to multiply its edicts, committees, taskforces, and appropriations ad infinitum.
However, such multiplication must come to a halt as soon as a critical threshold of dysfunctionality is passed. Just as an economically absurd system with no market prices is bound to collapse—tellingly demonstrated by Ludwig von Mises—the same fate awaits a system shot through with absurdities related to other major areas of social coexistence, such as speech, health, procreation, and identity formation.
Thus, when the threshold in question is reached, the hypertrophic and increasingly farcical “great fiction” has to either voluntarily reduce its size by a substantial margin or—more likely given the current extent of special interest capture and institutional inertia—disintegrate violently under the weight of its accumulated layers of self-destructive insanity. In other words, when the amount of unreality peddled by the state on a routine basis becomes incompatible with the preservation of even a modicum of sane social life, reality is bound to reassert itself mercilessly.
If the latter scenario transpires, free individuals will be able to regain control over their lives, belongings, livelihoods, and life plans. However, if these free individuals are not to cede this control to some would-be earthly messiah who promises to rebuild a better civilization, they must never abandon timeless wisdom for the blandishments of wishful thinking. More specifically, they must not only make consistent use of solid economic theory and cogent social philosophy—which emphasize the indispensable cooperative role of private property, market prices, and sound money—but also pay homage to the organic institutions that nourish the human soul, such as the family, the local community, tradition, and religion.
After all, it is precisely these institutions that the state invariably tries to uproot and replace in its pursuit of political, economic, and cultural hegemony. It is also precisely these institutions that not only allow individuals to prosper in commercial terms but, perhaps even more importantly, to remain firmly grounded in the reality of social life and social cooperation, both intimate and extended.
In conclusion, defeating statism requires recognizing its nature not only as the ideology of permanent conflict but also as the most potent driving force of institutionalized unreality. In other words, accomplishing this task requires realizing that the “great fiction” in its fully developed form is equally fictitious in the realm of solutions that it claims to offer and in the realm of problems that it claims to identify. As soon as this realization becomes sufficiently widespread among liberty-minded people, their efforts will become genuinely robust, meaningfully inclusive, and solidly pragmatic—which is something that we should all welcome given how impactful our action or inaction is likely to be at this late stage of the fight.
[Reposted from Mises.org]
Many forms of such servitude have been tested by rulers over the millennia, but by far the most effective among them is that of “representative democracy” coupled with the “welfare state.” “Representative democracy” is the illusion of universal participation in the use of institutional coercion. The “welfare state” is the reality of universal participation in the process of institutional parasitism. Together, they constitute what Frédéric Bastiat described in his immortal words as “the great fiction through which everybody endeavors to live at the expense of everybody.”
An unobvious truth that has become increasingly transparent over the last few decades is that the “great fiction” in question is by no means limited to the economic or crudely political sphere. More specifically, this fiction exploits not only the alleged victimhood of the poor at the hands of the rich and that of the “disenfranchised masses” at the hands of the “privileged elite” but also that of women at the hands of men, blacks at the hands of whites, or the young at the hands of the old (and vice versa).
It is here that the nature of the state in its most mature manifestation comes clearly into view. Far from being exclusively the nexus of institutionalized aggression or even the instigator of permanent conflict, it also turns out to be the ultimate peddler of unreality.
This unreality appears on several interlocking levels. First, there is the unreality of statist promises: legal plunder can bring about general prosperity, legal counterfeiting can alleviate business cycles, and legal murder can secure world peace—none of which are true. Then, there is the unreality of state-manufactured grievances, in which women are the permanent victims of “systemic sexism,” blacks are the permanent victims of “systemic racism,” and the young (or the old) are the permanent victims of “systemic ageism.” Finally, there is the unreality of state-encouraged narcissistic or otherwise self-destructive phantasmagorias.
It is only at this final level that the potential for generating putative “social problems” that calls for “systemic solutions” is virtually limitless. For instance, state-sponsored “educators” can declare that free speech is not about being able to voice whatever views one wishes but about being protected from “hate speech” that may castigate one’s views as ignorant, evil, or ridiculous. Likewise, state-sponsored “medical professionals” can proclaim that genital mutilation can alter one’s sexual identity and make it conform to one’s supposed “true self” and that disagreeing with this contention is a criminal violation of human dignity. Finally, state-sponsored health bureaucrats can encourage one’s belief that a persistent bad mood indicates that one’s quality of life is so low that assisted suicide is the best option going forward.
In sum, statism, the ideology that begins with flouting the fundamental distinction between “mine” and “thine,” reaches its culmination in denying the even more fundamental distinction between sense and absurdity. Since every alleged problem grounded in absurdity is, by definition, unsolvable, multiplying such problems allows the state to multiply its edicts, committees, taskforces, and appropriations ad infinitum.
However, such multiplication must come to a halt as soon as a critical threshold of dysfunctionality is passed. Just as an economically absurd system with no market prices is bound to collapse—tellingly demonstrated by Ludwig von Mises—the same fate awaits a system shot through with absurdities related to other major areas of social coexistence, such as speech, health, procreation, and identity formation.
Thus, when the threshold in question is reached, the hypertrophic and increasingly farcical “great fiction” has to either voluntarily reduce its size by a substantial margin or—more likely given the current extent of special interest capture and institutional inertia—disintegrate violently under the weight of its accumulated layers of self-destructive insanity. In other words, when the amount of unreality peddled by the state on a routine basis becomes incompatible with the preservation of even a modicum of sane social life, reality is bound to reassert itself mercilessly.
If the latter scenario transpires, free individuals will be able to regain control over their lives, belongings, livelihoods, and life plans. However, if these free individuals are not to cede this control to some would-be earthly messiah who promises to rebuild a better civilization, they must never abandon timeless wisdom for the blandishments of wishful thinking. More specifically, they must not only make consistent use of solid economic theory and cogent social philosophy—which emphasize the indispensable cooperative role of private property, market prices, and sound money—but also pay homage to the organic institutions that nourish the human soul, such as the family, the local community, tradition, and religion.
After all, it is precisely these institutions that the state invariably tries to uproot and replace in its pursuit of political, economic, and cultural hegemony. It is also precisely these institutions that not only allow individuals to prosper in commercial terms but, perhaps even more importantly, to remain firmly grounded in the reality of social life and social cooperation, both intimate and extended.
In conclusion, defeating statism requires recognizing its nature not only as the ideology of permanent conflict but also as the most potent driving force of institutionalized unreality. In other words, accomplishing this task requires realizing that the “great fiction” in its fully developed form is equally fictitious in the realm of solutions that it claims to offer and in the realm of problems that it claims to identify. As soon as this realization becomes sufficiently widespread among liberty-minded people, their efforts will become genuinely robust, meaningfully inclusive, and solidly pragmatic—which is something that we should all welcome given how impactful our action or inaction is likely to be at this late stage of the fight.
[Reposted from Mises.org]
Labels:
democracy,
ideology,
reality,
statism,
welfare state
Sunday, July 30, 2023
Prawda i fałsz w wydaniu zawodowych kłamców
Znaczna część ludzkości - nauczona, miejmy nadzieję, nieskończoną serią doświadczeń - doszła już do etapu, w którym nie wierzy rządom zarówno wtedy, gdy zarzekają się one, że nie zrobiły tego, o co są oskarżane, jak i wtedy, gdy teatralnie biją się w piersi ogłaszając, że jednak to zrobiły.
Świadczy to o szerokim przyswojeniu sobie zdroworozsądkowej reguły poznawczej głoszącej, że o ile w przypadku zwykłych ludzi o prawdziwości ich stwierdzeń należy orzekać przede wszystkim w oparciu o to, co kto mówi, a nie o to, kto co mówi, w przypadku zawodowych kłamców jest wręcz przeciwnie. Innymi słowy, ilekroć wypowiada się zawodowy kłamca, należy założyć, że mówi nieprawdę, co jednakowoż - w przypadku wypierania się przez niego wcześniejszych stwierdzeń - wcale nie oznacza, że owe wcześniejsze stwierdzenia były prawdziwe. Taka jest wszakże różnica między prawdą a kłamstwem, że ta pierwsza ma tylko jedno oblicze, podczas gdy to drugie potrafi przyjmować nieskończoną liczbę masek.
Podsumowując, domyślna niewiara w słowa przedstawicieli reżimów to bardzo zdrowy odruch. Trzeba jednakże zadbać w następnym kroku o równie odruchową świadomość obiektywnej natury prawdy i obiektywnych reguł jej odkrywania - po to, by uniemożliwić zawodowym kłamcom zacieranie prawdy nie tylko wskutek kłamania, ale też wskutek cynicznego posługiwania się dźwiękami i znakami układającymi się od czasu do czasu w komunikaty prawdziwe.
Wtedy bowiem, usłyszawszy lub dostrzegłszy podobny komunikat wychodzący od zawodowego kłamcy, będzie można nie tylko odruchowo zrozumieć, że, jak zwykle, ma się do czynienia z kłamliwym zamiarem, ale też zacząć dochodzić, jakiemu zakłamanemu celowi służy w tym kontekście ubranie się w ornat prawdomówcy. Dopiero wtedy zaś będzie się można należycie zabezpieczyć przed realizacją tego celu lub nawet ją uniemożliwić, przekonując się nie tylko o poznawczej, ale i o wyzwolicielskiej mocy prawdy.
Świadczy to o szerokim przyswojeniu sobie zdroworozsądkowej reguły poznawczej głoszącej, że o ile w przypadku zwykłych ludzi o prawdziwości ich stwierdzeń należy orzekać przede wszystkim w oparciu o to, co kto mówi, a nie o to, kto co mówi, w przypadku zawodowych kłamców jest wręcz przeciwnie. Innymi słowy, ilekroć wypowiada się zawodowy kłamca, należy założyć, że mówi nieprawdę, co jednakowoż - w przypadku wypierania się przez niego wcześniejszych stwierdzeń - wcale nie oznacza, że owe wcześniejsze stwierdzenia były prawdziwe. Taka jest wszakże różnica między prawdą a kłamstwem, że ta pierwsza ma tylko jedno oblicze, podczas gdy to drugie potrafi przyjmować nieskończoną liczbę masek.
Podsumowując, domyślna niewiara w słowa przedstawicieli reżimów to bardzo zdrowy odruch. Trzeba jednakże zadbać w następnym kroku o równie odruchową świadomość obiektywnej natury prawdy i obiektywnych reguł jej odkrywania - po to, by uniemożliwić zawodowym kłamcom zacieranie prawdy nie tylko wskutek kłamania, ale też wskutek cynicznego posługiwania się dźwiękami i znakami układającymi się od czasu do czasu w komunikaty prawdziwe.
Wtedy bowiem, usłyszawszy lub dostrzegłszy podobny komunikat wychodzący od zawodowego kłamcy, będzie można nie tylko odruchowo zrozumieć, że, jak zwykle, ma się do czynienia z kłamliwym zamiarem, ale też zacząć dochodzić, jakiemu zakłamanemu celowi służy w tym kontekście ubranie się w ornat prawdomówcy. Dopiero wtedy zaś będzie się można należycie zabezpieczyć przed realizacją tego celu lub nawet ją uniemożliwić, przekonując się nie tylko o poznawczej, ale i o wyzwolicielskiej mocy prawdy.
Wednesday, July 26, 2023
Austriacka szkoła ekonomii a CBDC, ESG, UBI i inne nowomodne wymysły społeczno-gospodarcze
Austriacka szkoła ekonomii, z uwagi na logiczno-dedukcyjny charakter formułowanych przez siebie teorii oraz przyczynowo-realistyczny charakter odnoszenia tychże teorii do gospodarczej rzeczywistości, jest jedyną tradycją ekonomiczną świadomie aspirującą do odkrycia ponadczasowych, a więc uniwersalnie stosowalnych prawd rządzących ową rzeczywistością. Nie powinno zatem zaskakiwać, że jej dorobek znajduje oczywiste zastosowanie w ocenie najbardziej aktualnych czy też nowomodnych zjawisk społeczno-gospodarczych.
I tak na przykład, w świetle swojej refleksji na temat logicznej esencji solidnego środka wymiany, ASE wysyła wyjątkowo silne sygnały alarmowe w odniesieniu do niesławnej idei CBDC (cyfrowej waluty banku centralnego), wskazując, że jest to nic innego, jak pieniądz dekretowy na sterydach, umożliwiający bezprecedensowo szeroko zakrojoną redystrybucję siły nabywczej w kierunku grup specjalnego interesu oraz błyskawiczną monetyzację długu publicznego. Stworzenie globalnej platformy obsługi CBDC byłoby z kolei istotnym krokiem na drodze do eliminacji konkurencji walutowej, która, jak sugerują "austriacy", jest najlepszym z niedoskonałych buforów antyinflacyjnych w świecie pozbawionym rynkowego pieniądza.
Podobnie, w świetle swoich rozważań nad kluczową rolą rachunku ekonomicznego w procesie racjonalnej alokacji zasobów, przedstawiciele ASE dostrzegają oczywiste zagrożenie w natarczywie stręczonych "standardach ESG", które, paradując w kostiumie "dobrych praktyk rynkowych", są w istocie czynnikiem zaburzającym kalkulację biznesową arbitralnymi, ideologicznie nacechowanymi obostrzeniami nakładanymi na działalność gospodarczą przez globalny oligarchiczny kompleks biurokratyczno-korporacyjny.
Z kolei tzw. dochód bezwarunkowy w swych najrozmaitszych koncepcyjnych odmianach to, jak wykazują "austriacy", najpełniejsza i najbardziej rozzuchwalona forma bastiatowskiej "wielkiej fikcji, w ramach której każdy próbuje żyć kosztem wszystkich pozostałych", czyli ostateczna postać zuniwersalizowanego pasożytnictwa. To zaś, biorąc pod uwagę namysł ASE nad logiką ludzkiego działania i wyrastającą zeń strukturą motywacji, musi skutkować błyskawiczną konsumpcją kapitału, a tym samym katapultowaniem gospodarki co najmniej do poziomu przedindustrialnego.
Nie trzeba dodawać, że wobec powyższych uwag zjawiskiem w najwyższym stopniu przypieczętowującym los światowej gospodarki byłoby połączenie wszystkich wzmiankowanych wymysłów, a więc "dochód bezwarunkowy" wypłacany w "cyfrowej walucie banku centralnego" wyłącznie tym, którzy spełniają "standardy ESG". I nawet jeśli podobne zjawisko wydaje się o wiele zbyt wielopiętrowo niedorzeczne, aby mogło kiedykolwiek zaistnieć, warto potraktować je jako hipotetyczny antyideał, przeciw któremu należy wzmagać wszelkie siły oporu - konceptualne i praktyczne, biznesowe i trzeciosektorowe oraz indywidualne i zbiorowe. Na każdej z tych płaszczyzn trudno zaś o bardziej rzetelnego intelektualnego przewodnika niż ekonomiczny dorobek szkoły austriackiej.
I tak na przykład, w świetle swojej refleksji na temat logicznej esencji solidnego środka wymiany, ASE wysyła wyjątkowo silne sygnały alarmowe w odniesieniu do niesławnej idei CBDC (cyfrowej waluty banku centralnego), wskazując, że jest to nic innego, jak pieniądz dekretowy na sterydach, umożliwiający bezprecedensowo szeroko zakrojoną redystrybucję siły nabywczej w kierunku grup specjalnego interesu oraz błyskawiczną monetyzację długu publicznego. Stworzenie globalnej platformy obsługi CBDC byłoby z kolei istotnym krokiem na drodze do eliminacji konkurencji walutowej, która, jak sugerują "austriacy", jest najlepszym z niedoskonałych buforów antyinflacyjnych w świecie pozbawionym rynkowego pieniądza.
Podobnie, w świetle swoich rozważań nad kluczową rolą rachunku ekonomicznego w procesie racjonalnej alokacji zasobów, przedstawiciele ASE dostrzegają oczywiste zagrożenie w natarczywie stręczonych "standardach ESG", które, paradując w kostiumie "dobrych praktyk rynkowych", są w istocie czynnikiem zaburzającym kalkulację biznesową arbitralnymi, ideologicznie nacechowanymi obostrzeniami nakładanymi na działalność gospodarczą przez globalny oligarchiczny kompleks biurokratyczno-korporacyjny.
Z kolei tzw. dochód bezwarunkowy w swych najrozmaitszych koncepcyjnych odmianach to, jak wykazują "austriacy", najpełniejsza i najbardziej rozzuchwalona forma bastiatowskiej "wielkiej fikcji, w ramach której każdy próbuje żyć kosztem wszystkich pozostałych", czyli ostateczna postać zuniwersalizowanego pasożytnictwa. To zaś, biorąc pod uwagę namysł ASE nad logiką ludzkiego działania i wyrastającą zeń strukturą motywacji, musi skutkować błyskawiczną konsumpcją kapitału, a tym samym katapultowaniem gospodarki co najmniej do poziomu przedindustrialnego.
Nie trzeba dodawać, że wobec powyższych uwag zjawiskiem w najwyższym stopniu przypieczętowującym los światowej gospodarki byłoby połączenie wszystkich wzmiankowanych wymysłów, a więc "dochód bezwarunkowy" wypłacany w "cyfrowej walucie banku centralnego" wyłącznie tym, którzy spełniają "standardy ESG". I nawet jeśli podobne zjawisko wydaje się o wiele zbyt wielopiętrowo niedorzeczne, aby mogło kiedykolwiek zaistnieć, warto potraktować je jako hipotetyczny antyideał, przeciw któremu należy wzmagać wszelkie siły oporu - konceptualne i praktyczne, biznesowe i trzeciosektorowe oraz indywidualne i zbiorowe. Na każdej z tych płaszczyzn trudno zaś o bardziej rzetelnego intelektualnego przewodnika niż ekonomiczny dorobek szkoły austriackiej.
Tuesday, July 25, 2023
Austriacka szkoła ekonomii jako środek zapobiegawczy przeciw gospodarczym katastrofom
Tradycja austriacka w ekonomii, mimo, a może właśnie wskutek swojego częstokroć podkreślanego aprioryczno-dedukcyjnego charakteru, okazuje się jedyną tradycją, której prognostyczna siła była w stanie ocalić ludzkość przed największymi gospodarczymi kataklizmami w dziejach.
Bezwzględnie poważne potraktowanie misesowskiego teorematu o niemożliwości zaistnienia racjonalnie alokującej zasoby gospodarki socjalistycznej mogłoby dać ludności Rosji, Chin czy Indii motywację niezbędną do tego, by nie dać się zniewolić marksistowskim szaleńcom i nie nastręczyć sobie (oraz swoim politycznym "sojusznikom") kilkudziesięciu lat gospodarczej i społecznej ruiny.
Podobnie, bezwzględnie poważne potraktowanie austriackiej teorii cyklu koniunkturalnego (nawet w jej embrionalnej postaci wyrażonej w 1912 roku w "Teorii pieniądza i kredytu") mogłoby dać społeczeństwu amerykańskiemu motywację do tego, żeby uśmiercić "potwora z Jekyll Island" (czyli tzw. rezerwę federalną), a tym samym utorować drogę do analogicznych działań w innych krajach, czego zwieńczeniem byłoby uniknięcie Wielkiej Depresji (a wskutek tego być może również drugiej wojny światowej).
Oczywiście, nie sposób nie docenić w tym kontekście ostrzegawczej roli innych tradycji ekonomicznych. Ekonomia klasyczna słusznie alarmowała przed skutkami merkantylizmu, szkoła wyboru publicznego przed przypisywaniem politykom bezinteresownych intencji, a nowa klasyczna makroekonomia przed próbami "stabilizacyjnego" sterowania popytem, niemniej skala katastrof, których można było uniknąć w wyniku pełnego wzięcia pod uwagę powyższych ostrzeżeń, jest jednak nieporównywalna z tymi, przed którymi mogło ochronić świat dawanie zasłużonego posłuchu "Austriakom".
Ze wszech miar warto wyciągnąć tu z historii stosowne lekcje, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że nikt tak dogłębnie i konsekwentnie jak "Austriacy" nie podkreśla po dziś dzień, że najskuteczniejszymi narzędziami błyskawicznego i globalnie zakrojonego rujnowania gospodarki pozostają banki centralne i waluty dekretowe, a skuteczne wdrożenie orwellowsko-zajdlowskiego tworu zwanego CBDC (cyfrowym pieniądzem banków centralnych) spotęgowałoby ich niszczycielski potencjał w sposób bezprecedensowy.
Podsumowując, jako że nie ma nic bardziej praktycznego niż dobra (dedukcyjnie ścisła) teoria, należy ze szczególną pilnością zadbać dziś o znajomość myśli Mengera, Misesa, Hayeka i Rothbarda, by uczulać społeczeństwo na konieczność wyłamywania kłów monetarnemu "systemowi Bestii" otwarcie prącemu ku globalnej gospodarczej implozji. Może się bowiem okazać, że rzetelna wiedza ekonomiczna okaże się tu kluczowym zasobem pozwalającym nie tylko ocalić ziemski dobytek, ale też nie sprzedać swojej duszy, unikając niewoli znacznie głębszej niż ta, która zawiera się w pustce portfela.
Bezwzględnie poważne potraktowanie misesowskiego teorematu o niemożliwości zaistnienia racjonalnie alokującej zasoby gospodarki socjalistycznej mogłoby dać ludności Rosji, Chin czy Indii motywację niezbędną do tego, by nie dać się zniewolić marksistowskim szaleńcom i nie nastręczyć sobie (oraz swoim politycznym "sojusznikom") kilkudziesięciu lat gospodarczej i społecznej ruiny.
Podobnie, bezwzględnie poważne potraktowanie austriackiej teorii cyklu koniunkturalnego (nawet w jej embrionalnej postaci wyrażonej w 1912 roku w "Teorii pieniądza i kredytu") mogłoby dać społeczeństwu amerykańskiemu motywację do tego, żeby uśmiercić "potwora z Jekyll Island" (czyli tzw. rezerwę federalną), a tym samym utorować drogę do analogicznych działań w innych krajach, czego zwieńczeniem byłoby uniknięcie Wielkiej Depresji (a wskutek tego być może również drugiej wojny światowej).
Oczywiście, nie sposób nie docenić w tym kontekście ostrzegawczej roli innych tradycji ekonomicznych. Ekonomia klasyczna słusznie alarmowała przed skutkami merkantylizmu, szkoła wyboru publicznego przed przypisywaniem politykom bezinteresownych intencji, a nowa klasyczna makroekonomia przed próbami "stabilizacyjnego" sterowania popytem, niemniej skala katastrof, których można było uniknąć w wyniku pełnego wzięcia pod uwagę powyższych ostrzeżeń, jest jednak nieporównywalna z tymi, przed którymi mogło ochronić świat dawanie zasłużonego posłuchu "Austriakom".
Ze wszech miar warto wyciągnąć tu z historii stosowne lekcje, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że nikt tak dogłębnie i konsekwentnie jak "Austriacy" nie podkreśla po dziś dzień, że najskuteczniejszymi narzędziami błyskawicznego i globalnie zakrojonego rujnowania gospodarki pozostają banki centralne i waluty dekretowe, a skuteczne wdrożenie orwellowsko-zajdlowskiego tworu zwanego CBDC (cyfrowym pieniądzem banków centralnych) spotęgowałoby ich niszczycielski potencjał w sposób bezprecedensowy.
Podsumowując, jako że nie ma nic bardziej praktycznego niż dobra (dedukcyjnie ścisła) teoria, należy ze szczególną pilnością zadbać dziś o znajomość myśli Mengera, Misesa, Hayeka i Rothbarda, by uczulać społeczeństwo na konieczność wyłamywania kłów monetarnemu "systemowi Bestii" otwarcie prącemu ku globalnej gospodarczej implozji. Może się bowiem okazać, że rzetelna wiedza ekonomiczna okaże się tu kluczowym zasobem pozwalającym nie tylko ocalić ziemski dobytek, ale też nie sprzedać swojej duszy, unikając niewoli znacznie głębszej niż ta, która zawiera się w pustce portfela.
Labels:
gospodarka,
komunizm,
prognostyka,
szkoła austriacka,
wielka depresja
Saturday, July 22, 2023
"Uważność", "sprawczość" i słowna wywrotowość
Jako że władza nad językiem to jeden z fundamentów "rządu dusz", należy zwracać szczególnie baczną uwagę na próby "ubogacania" języka w nieoczywisty, pozornie spontaniczny sposób.
Podczas gdy o nachalnym urabianiu języka pod kątem realizacji ideologicznych celów można mówić w kontekście zanieczyszczania go jaskrawymi neologizmami ("stachanowiec", "prekariusz", "seksworker" itp.), owo urabianie przybiera też czasem subtelniejszą i bardziej przewrotną formę. Zamiast zakażania języka rażącym nowosłowiem mamy wówczas do czynienia z wprowadzaniem doń słów pozornie normalnych i leksykalnie naturalnych, choć wcześniej w mowie ani piśmie raczej nieobecnych.
Sztandarowymi przykładami są tu słowa takie jak "uważność", "sprawczość" i "przemocowość". Są to niby normalne polskie wyrazy o oczywistych znaczeniowych powiązaniach, a jednocześnie o ich zgrzytliwości i wyczuwalnej sztuczności świadczy fakt, że do niedawna niemal w ogóle nie występowały one w polszczyźnie, nagle hurtowo pojawiając się w środkach masowego przekazu. Oznacza to, że przez wieki były one zbędne w spontanicznym porządku komunikacji w naszej części świata, ostatnio zaś zostały do niego wprowadzone celem planowego przesterowania go w określonym kierunku.
Otóż np. "uważność" to z całą pewnością nie po prostu bycie uważnym, bo istnieje mnóstwo bardziej językowo naturalnych określeń owego stanu rzeczy: baczność, czujność, ostrożność, przezorność itd. Jaki jest zatem cel odgórnej popularyzacji owego zbytecznego wyrazu? Kto nawet pobieżnie zbada tę kwestię, ten przekona się szybko, że rzeczona "uważność" to kalka z angielskiego "mindfulness", co jest z kolei zwyczajowym tłumaczeniem słowa "sati", pod którym kryje się ogromny bagaż newage'owskiego pseudomistycyzmu importowanego ze wschodu i dostrajanego do egzystencjalnej pustki znacznej części zachodnich społeczeństw.
Podobnie, "sprawczość" to nie po prostu zdolność do sprawiania czegoś, bo tu również mamy cały szereg dobrze oswojonych i odwiecznie stosowanych określeń: wpływ, oddziaływanie, możliwość, potencjał itd. I znowu, ktokolwiek zbada sprawę choć pobieżnie, ten momentalnie zda sobie sprawę, że owa "sprawczość" to kalka z angielskiego "agency", terminu kluczowego dla wszelkich odmian tzw. teorii krytycznej, która klasyczną marksistowską "walkę klas" zastępuje dużo szerzej zakrojoną "walką dyskursów" czy "tożsamości". Owa "walka dyskursów" czy "tożsamości" jest zaś o tyle bardziej uniwersalnym narzędziem ideologicznego wichrzycielstwa, o ile umożliwia wmówienie teoretycznie każdemu, że mimo posiadania konkretnych praw czy możliwości działania w społeczeństwie, nie posiada on wciąż jakiejś mgławicowej, dowolnie definiowanej "sprawczości" pozwalającej na realne ich wykorzystywanie.
Z kolei "przemocowość" to nie zwyczajna dzikość, brutalność, bezwzględność czy okrucieństwo, bo wszystkie te określenia są z uwagi na swoją plastyczność bardzo konkretnie zakorzenione w rzeczywistości fizycznych działań czy politycznych represji. Tymczasem "przemocowość", która również wyrasta z zatrutego korzenia "teorii krytycznej" (jest to upowszechnione tłumaczenie terminów "structural violence" i "cultural violence"), sugeruje, że ofiarą rzekomej przemocy może być każdy, choćby respektowane były wszystkie jego prawa i choćby nie dotykała go żadna obiektywnie dostrzegalna agresja, co, nie trzeba dodawać, jest doskonałym podglebiem dla ideologicznego mącicielstwa o nieograniczonym zakresie.
Podsumowując, jeśli dane słowo, choć pozornie naturalne i leksykalnie współbrzmiące ze spontanicznie powstałym korpusem językowym, pojawia się nagle nie wiadomo skąd i próbuje samą nachalnością swojego stosowania wyprzeć swoje dużo bardziej oswojone zastępniki, wówczas należy zachowywać szczególną czujność i przezorność (a nie, broń Boże, "uważność") przed stosunkowo subtelnymi próbami socjomanipulacji. W innym bowiem przypadku zbyt późno możemy się przekonać, że "mówimy prozą", do której przyzwyczaiły nas czynniki mające wobec społeczeństwa cele zgoła nieprozaiczne w swej wywrotowości.
Podczas gdy o nachalnym urabianiu języka pod kątem realizacji ideologicznych celów można mówić w kontekście zanieczyszczania go jaskrawymi neologizmami ("stachanowiec", "prekariusz", "seksworker" itp.), owo urabianie przybiera też czasem subtelniejszą i bardziej przewrotną formę. Zamiast zakażania języka rażącym nowosłowiem mamy wówczas do czynienia z wprowadzaniem doń słów pozornie normalnych i leksykalnie naturalnych, choć wcześniej w mowie ani piśmie raczej nieobecnych.
Sztandarowymi przykładami są tu słowa takie jak "uważność", "sprawczość" i "przemocowość". Są to niby normalne polskie wyrazy o oczywistych znaczeniowych powiązaniach, a jednocześnie o ich zgrzytliwości i wyczuwalnej sztuczności świadczy fakt, że do niedawna niemal w ogóle nie występowały one w polszczyźnie, nagle hurtowo pojawiając się w środkach masowego przekazu. Oznacza to, że przez wieki były one zbędne w spontanicznym porządku komunikacji w naszej części świata, ostatnio zaś zostały do niego wprowadzone celem planowego przesterowania go w określonym kierunku.
Otóż np. "uważność" to z całą pewnością nie po prostu bycie uważnym, bo istnieje mnóstwo bardziej językowo naturalnych określeń owego stanu rzeczy: baczność, czujność, ostrożność, przezorność itd. Jaki jest zatem cel odgórnej popularyzacji owego zbytecznego wyrazu? Kto nawet pobieżnie zbada tę kwestię, ten przekona się szybko, że rzeczona "uważność" to kalka z angielskiego "mindfulness", co jest z kolei zwyczajowym tłumaczeniem słowa "sati", pod którym kryje się ogromny bagaż newage'owskiego pseudomistycyzmu importowanego ze wschodu i dostrajanego do egzystencjalnej pustki znacznej części zachodnich społeczeństw.
Podobnie, "sprawczość" to nie po prostu zdolność do sprawiania czegoś, bo tu również mamy cały szereg dobrze oswojonych i odwiecznie stosowanych określeń: wpływ, oddziaływanie, możliwość, potencjał itd. I znowu, ktokolwiek zbada sprawę choć pobieżnie, ten momentalnie zda sobie sprawę, że owa "sprawczość" to kalka z angielskiego "agency", terminu kluczowego dla wszelkich odmian tzw. teorii krytycznej, która klasyczną marksistowską "walkę klas" zastępuje dużo szerzej zakrojoną "walką dyskursów" czy "tożsamości". Owa "walka dyskursów" czy "tożsamości" jest zaś o tyle bardziej uniwersalnym narzędziem ideologicznego wichrzycielstwa, o ile umożliwia wmówienie teoretycznie każdemu, że mimo posiadania konkretnych praw czy możliwości działania w społeczeństwie, nie posiada on wciąż jakiejś mgławicowej, dowolnie definiowanej "sprawczości" pozwalającej na realne ich wykorzystywanie.
Z kolei "przemocowość" to nie zwyczajna dzikość, brutalność, bezwzględność czy okrucieństwo, bo wszystkie te określenia są z uwagi na swoją plastyczność bardzo konkretnie zakorzenione w rzeczywistości fizycznych działań czy politycznych represji. Tymczasem "przemocowość", która również wyrasta z zatrutego korzenia "teorii krytycznej" (jest to upowszechnione tłumaczenie terminów "structural violence" i "cultural violence"), sugeruje, że ofiarą rzekomej przemocy może być każdy, choćby respektowane były wszystkie jego prawa i choćby nie dotykała go żadna obiektywnie dostrzegalna agresja, co, nie trzeba dodawać, jest doskonałym podglebiem dla ideologicznego mącicielstwa o nieograniczonym zakresie.
Podsumowując, jeśli dane słowo, choć pozornie naturalne i leksykalnie współbrzmiące ze spontanicznie powstałym korpusem językowym, pojawia się nagle nie wiadomo skąd i próbuje samą nachalnością swojego stosowania wyprzeć swoje dużo bardziej oswojone zastępniki, wówczas należy zachowywać szczególną czujność i przezorność (a nie, broń Boże, "uważność") przed stosunkowo subtelnymi próbami socjomanipulacji. W innym bowiem przypadku zbyt późno możemy się przekonać, że "mówimy prozą", do której przyzwyczaiły nas czynniki mające wobec społeczeństwa cele zgoła nieprozaiczne w swej wywrotowości.
Saturday, July 15, 2023
Nie ma żadnych darmowych obiadów, nawet w postaci spuścizny procesów rozwojowych
Ze wszech miar prawdziwego porzekadła głoszącego, że "nie ma żadnych darmowych obiadów", nie należy interpretować wyłącznie jako zwięzłego przedstawienia prawdy, iż w świecie panuje nieusuwalna rzadkość dóbr, w związku z czym za wszelkie "darmowe" dobra musi płacić - dobrowolnie bądź mimowolnie - ktoś inny niż ich bezpośredni beneficjent.
Porzekadło to ma w istocie znacznie szersze zastosowanie, ilustrując choćby fakt, że rozmaite "pozytywne efekty zewnętrzne" związane z ogólnym rozwojem gospodarczym również nie są bezpłatnymi korzyściami. Jeśli np. w wyniku rozwoju gospodarczego powszechnie dostępnym dobrem staje się wyższe wykształcenie, to absolutnie nie należy tego traktować jako zaistnienia darmowego akcesu do jakiejkolwiek społecznej elity. Wręcz przeciwnie, należy raczej przyjąć, iż powszechna dostępność wyższego wykształcenia wiąże się nierozerwalnie z jego dewaluacją (a czasem wręcz antywaluacją, jak ma to w miejsce w przypadku tzw. wokeizmu), co oznacza, że chęć wyróżnienia się na rynku kompetencji wymaga wówczas dodatkowych, osobiście sprofilowanych wysiłków.
Podobnie, powszechnego dostępu do Internetu nie należy traktować jako bezpłatnego wglądu w nieprzebrane źródło "kapitału informacyjnego". Przeciwnie, należy zachowywać tu świadomość, że im łatwiej można sobie serwować "darmowe informacyjne obiady", tym więcej trzeba wkładać intelektualnego i organizacyjnego wysiłku w oddzielanie pełnowartościowej intelektualnej strawy od ogłupiających pustych kalorii i trucizn.
Podsumowując, nigdy dość podkreślania, że nigdy nie ma nic za darmo - ani na poziomie poszczególnych dóbr, ani na poziomie szerszych procesów społeczno-gospodarczych sprzyjających ogólnoludzkiej produktywności. Innymi słowy, przywołując klasyka nad klasykami, "komu wiele dano, od tego wiele wymagać się będzie; a komu wiele zlecono, tym więcej od niego żądać będą". Każdy dar, którego odbiorca nie pomnoży wytężoną pracą i nie przekaże naprzód z naddatkiem, ostatecznie okaże się dla niego przekleństwem. Jeśli więc ktokolwiek trzyma się jeszcze bałamutnej wizji "ziemskiego raju post-rzadkości", ten powinien uwolnić się od niej tym prędzej, im bardziej nie chce przykładać ręki do zaistnienia ziemskiego piekła, w którym panuje przede wszystkim dotkliwa rzadkość dóbr najcenniejszych: rozumu, sumienia, wolności, godności i duchowej trzeźwości.
Porzekadło to ma w istocie znacznie szersze zastosowanie, ilustrując choćby fakt, że rozmaite "pozytywne efekty zewnętrzne" związane z ogólnym rozwojem gospodarczym również nie są bezpłatnymi korzyściami. Jeśli np. w wyniku rozwoju gospodarczego powszechnie dostępnym dobrem staje się wyższe wykształcenie, to absolutnie nie należy tego traktować jako zaistnienia darmowego akcesu do jakiejkolwiek społecznej elity. Wręcz przeciwnie, należy raczej przyjąć, iż powszechna dostępność wyższego wykształcenia wiąże się nierozerwalnie z jego dewaluacją (a czasem wręcz antywaluacją, jak ma to w miejsce w przypadku tzw. wokeizmu), co oznacza, że chęć wyróżnienia się na rynku kompetencji wymaga wówczas dodatkowych, osobiście sprofilowanych wysiłków.
Podobnie, powszechnego dostępu do Internetu nie należy traktować jako bezpłatnego wglądu w nieprzebrane źródło "kapitału informacyjnego". Przeciwnie, należy zachowywać tu świadomość, że im łatwiej można sobie serwować "darmowe informacyjne obiady", tym więcej trzeba wkładać intelektualnego i organizacyjnego wysiłku w oddzielanie pełnowartościowej intelektualnej strawy od ogłupiających pustych kalorii i trucizn.
Podsumowując, nigdy dość podkreślania, że nigdy nie ma nic za darmo - ani na poziomie poszczególnych dóbr, ani na poziomie szerszych procesów społeczno-gospodarczych sprzyjających ogólnoludzkiej produktywności. Innymi słowy, przywołując klasyka nad klasykami, "komu wiele dano, od tego wiele wymagać się będzie; a komu wiele zlecono, tym więcej od niego żądać będą". Każdy dar, którego odbiorca nie pomnoży wytężoną pracą i nie przekaże naprzód z naddatkiem, ostatecznie okaże się dla niego przekleństwem. Jeśli więc ktokolwiek trzyma się jeszcze bałamutnej wizji "ziemskiego raju post-rzadkości", ten powinien uwolnić się od niej tym prędzej, im bardziej nie chce przykładać ręki do zaistnienia ziemskiego piekła, w którym panuje przede wszystkim dotkliwa rzadkość dóbr najcenniejszych: rozumu, sumienia, wolności, godności i duchowej trzeźwości.
Wednesday, July 12, 2023
Nie myl pogody z klimatem, chyba żeś nieomylny
Media głównego nurtu i perorujący w nich dyżurni "eksperci" już od dawna strofują ludzi sceptycznych wobec świeckiej apokaliptyki (która, jako taka, jest zawsze pretekstem do bawienia się w świecki mesjanizm), trajkocząc im do znudzenia nad uchem, że nie wolno "mylić pogody z klimatem" (czyli punktowych wydarzeń z długofalowymi trendami).
Tymczasem na przestrzeni ostatnich paru dni rzeczone media usiłują tumanić i przestraszać nie żadnymi przekrojowymi "analizami klimatycznymi", tylko dosłownie prognozami pogody, co i rusz powołując się w alarmistycznym tonie na "deszcz tysiąclecia", "burzę tysiąclecia", "najcieplejszy dzień w historii pomiarów" i inne tego rodzaju stricte izolowane zdarzenia. Oczywiście w tym kontekście "mylić pogodę z klimatem" nie tylko wolno, ale wręcz należy, bo mylą się tym razem nieomylne ośrodki wpływu.
Jest to nic innego, jak kolejny element nieskończonego ciągu dowodów na to, że nie istnieje tak siermiężna sofistyka i tak uwłaczająca hipokryzja, do której nie uciekną się rzeczone ośrodki wpływu w dziele wodzenia mas za nos przy pomocy rozmaitych "oficjalnych narracji". I choć na przestrzeni ostatnich trzech lat globalny kompleks medialno-indoktrynacyjny zdecydowanie przeszarżował, bezpowrotnie tracąc status wiarygodnego źródła informacji w oczach szerokich rzesz ludzkich, warto na podstawie podobnych przykładów umacniać w sobie świadomość tego faktu, aby konsekwentnie kształtować w sobie cnotę roztropności umożliwiającą ścisłe oddzielanie obiektywnej rzeczywistości od publicystycznej nierzeczywistości. Wtedy bowiem, i tylko wtedy, będziemy mogli mieć pewność, że - cytując klasyka - nie myśli za nas inny mózg.
Tymczasem na przestrzeni ostatnich paru dni rzeczone media usiłują tumanić i przestraszać nie żadnymi przekrojowymi "analizami klimatycznymi", tylko dosłownie prognozami pogody, co i rusz powołując się w alarmistycznym tonie na "deszcz tysiąclecia", "burzę tysiąclecia", "najcieplejszy dzień w historii pomiarów" i inne tego rodzaju stricte izolowane zdarzenia. Oczywiście w tym kontekście "mylić pogodę z klimatem" nie tylko wolno, ale wręcz należy, bo mylą się tym razem nieomylne ośrodki wpływu.
Jest to nic innego, jak kolejny element nieskończonego ciągu dowodów na to, że nie istnieje tak siermiężna sofistyka i tak uwłaczająca hipokryzja, do której nie uciekną się rzeczone ośrodki wpływu w dziele wodzenia mas za nos przy pomocy rozmaitych "oficjalnych narracji". I choć na przestrzeni ostatnich trzech lat globalny kompleks medialno-indoktrynacyjny zdecydowanie przeszarżował, bezpowrotnie tracąc status wiarygodnego źródła informacji w oczach szerokich rzesz ludzkich, warto na podstawie podobnych przykładów umacniać w sobie świadomość tego faktu, aby konsekwentnie kształtować w sobie cnotę roztropności umożliwiającą ścisłe oddzielanie obiektywnej rzeczywistości od publicystycznej nierzeczywistości. Wtedy bowiem, i tylko wtedy, będziemy mogli mieć pewność, że - cytując klasyka - nie myśli za nas inny mózg.
Wednesday, July 5, 2023
Szkoła austriacka: realizm pod każdym względem
Być może jednym z najmniej docenianych elementów austriackiej szkoły ekonomii jest jej realizm w szerokim tego słowa znaczeniu: realizm oznaczający nie jedynie odrzucenie konstruowania modelarskich abstrakcji i równowag ogólnych na rzecz badania zademonstrowanych preferencji i procesów rynkowych, ale też podkreślanie, że ekonomia jest nauką o logice ludzkiej współpracy we wszystkich jej przyczynowych aspektach.
Stąd np. Mises wysnuł nie tylko ekonomicznie poprawny, ale też socjologicznie profetyczny wniosek, że polityka "trzeciej drogi" może doprowadzić do trwalszego i głębszego wyjałowienia instytucjonalnego podglebia wolnego społeczeństwa, niż rewolucyjny komunizm w duchu sowieckim. Ta pierwsza posiłkuje się bowiem otumaniającą strategią gotowania żaby na wolnym ogniu, podczas gdy ten drugi konfrontuje społeczeństwo z twardymi represjami, które budzą naturalny opór i konieczność hartu ducha.
Podobnie, głęboko realistyczne spojrzenie na logikę ludzkiej współpracy skłoniło Rothbarda do wniosku, że radykalna decentralizacja jest znacznie lepiej rokującym gwarantem przetrwania wolnego społeczeństwa i swobodnej przedsiębiorczości, niż polityczne intronizowanie jakiegokolwiek "liberalnego uniwersalizmu". Ten ostatni bowiem może być nie tylko całkowicie oderwany od organicznych instytucji społecznych, w obrębie których przejawiają się najbardziej fundamentalne formy społecznej współpracy, ale wręcz może być im wrogi.
Podsumowując, przyczynowy realizm szkoły austriackiej jest kluczowy nie tylko dla poprawności teorii ekonomicznych tworzonych przez jej przedstawicieli, ale też dla ich poznawczo owocnego zakorzenienia w szerszym kontekście międzyludzkiej kooperacji. O ile zaś ta pierwsza jest ponadczasowa w świetle swej logicznej spójności, o tyle to drugie zdaje się być coraz bardziej aktualne w świetle konkretnych procesów historycznych, których kulminację widzimy dziś coraz wyraźniej.
Stąd np. Mises wysnuł nie tylko ekonomicznie poprawny, ale też socjologicznie profetyczny wniosek, że polityka "trzeciej drogi" może doprowadzić do trwalszego i głębszego wyjałowienia instytucjonalnego podglebia wolnego społeczeństwa, niż rewolucyjny komunizm w duchu sowieckim. Ta pierwsza posiłkuje się bowiem otumaniającą strategią gotowania żaby na wolnym ogniu, podczas gdy ten drugi konfrontuje społeczeństwo z twardymi represjami, które budzą naturalny opór i konieczność hartu ducha.
Podobnie, głęboko realistyczne spojrzenie na logikę ludzkiej współpracy skłoniło Rothbarda do wniosku, że radykalna decentralizacja jest znacznie lepiej rokującym gwarantem przetrwania wolnego społeczeństwa i swobodnej przedsiębiorczości, niż polityczne intronizowanie jakiegokolwiek "liberalnego uniwersalizmu". Ten ostatni bowiem może być nie tylko całkowicie oderwany od organicznych instytucji społecznych, w obrębie których przejawiają się najbardziej fundamentalne formy społecznej współpracy, ale wręcz może być im wrogi.
Podsumowując, przyczynowy realizm szkoły austriackiej jest kluczowy nie tylko dla poprawności teorii ekonomicznych tworzonych przez jej przedstawicieli, ale też dla ich poznawczo owocnego zakorzenienia w szerszym kontekście międzyludzkiej kooperacji. O ile zaś ta pierwsza jest ponadczasowa w świetle swej logicznej spójności, o tyle to drugie zdaje się być coraz bardziej aktualne w świetle konkretnych procesów historycznych, których kulminację widzimy dziś coraz wyraźniej.
Friday, June 30, 2023
Od "spiskowego szaleństwa" do oczywistej prawdy w dwa lata, czyli o pochodzeniu i perypetiach gwiazdorskiego drobnoustroju
W opublikowanym w "The Spectator" artykule Matta Ridleya nt. przebiegu powstawania w laboratorium w Wuhan gwiazdorskiego drobnoustroju pada zdanie, że w świetle dostępnych faktów jego powstanie w tymże laboratorium nie jest już żadną "hipotezą", tylko niemalże oczywistością ("slam dunk revelations").
Tym samym media głównego nurtu przeszły w ciągu dwóch lat od etapu globalnie skoordynowanej cenzury i kampanii zagłuszającej kierowanej przeciw "szalonym teoretykom spiskowym" do mówienia tego samego, co owi "teoretycy spiskowi" mówili od samego początku festiwalu chińskiej grypy - tzn. wtedy, kiedy, w przeciwieństwie do dnia dzisiejszego, takie stwierdzenia miały naprawdę istotną wartość ostrzegawczą. Niniejszym największy i najbardziej bezczelny PSYOP w historii ludzkości oficjalnie dobiegł końca.
Kluczowe jest przy tym to, że rzeczone osoby, wystosowując podobne ostrzeżenia, nie miały ani nie potrzebowały żadnej tajnej i dopiero stopniowo wyciekającej wiedzy laboratoryjnej. Zamiast tego wystarczała im zupełnie jawna wiedza na temat tego, że samozwańczy "władcy świata" toczą z ludzkością psychopatyczną grę, w której jedną z kluczowych reguł jest otwarte ogłaszanie światu swoich kolejnych ruchów. Ogłoszeń zaś takich było co nie miara: "Wydarzenie 201", Milken Institute Future of Health Summit, jeźdźcy Apokalipsy i łuskowiec na okładce "The Economist", perory Fauciego o tym, że za prezydentury Trumpa dojdzie do "wyzwania w obszarze chorób zakaźnych", tweet Gatesa o tym, że nadchodzący rok (2020) będzie świetny dla przemysłu biopreparatowego itd., itp.
Jako że jednak absolutnie żaden z owych "władców świata" nie stanął nawet przed sądem, a co dopiero za kratami, to, czy ludzkość odrobiła lekcję z festiwalu chińskiej grypy, czy też pozostaje równie ślepa, jak była w swej masie przed tym epizodem, okaże się dopiero wtedy, gdy "gra" zostanie wznowiona według tego samego skryptu. Pozostaje mieć nadzieję, że większa część społeczeństwa zda się tym razem na prowadzenie Opatrzności, a nie łapserdaków rojących o uzurpowaniu sobie Jej pozycji.
Tym samym media głównego nurtu przeszły w ciągu dwóch lat od etapu globalnie skoordynowanej cenzury i kampanii zagłuszającej kierowanej przeciw "szalonym teoretykom spiskowym" do mówienia tego samego, co owi "teoretycy spiskowi" mówili od samego początku festiwalu chińskiej grypy - tzn. wtedy, kiedy, w przeciwieństwie do dnia dzisiejszego, takie stwierdzenia miały naprawdę istotną wartość ostrzegawczą. Niniejszym największy i najbardziej bezczelny PSYOP w historii ludzkości oficjalnie dobiegł końca.
Kluczowe jest przy tym to, że rzeczone osoby, wystosowując podobne ostrzeżenia, nie miały ani nie potrzebowały żadnej tajnej i dopiero stopniowo wyciekającej wiedzy laboratoryjnej. Zamiast tego wystarczała im zupełnie jawna wiedza na temat tego, że samozwańczy "władcy świata" toczą z ludzkością psychopatyczną grę, w której jedną z kluczowych reguł jest otwarte ogłaszanie światu swoich kolejnych ruchów. Ogłoszeń zaś takich było co nie miara: "Wydarzenie 201", Milken Institute Future of Health Summit, jeźdźcy Apokalipsy i łuskowiec na okładce "The Economist", perory Fauciego o tym, że za prezydentury Trumpa dojdzie do "wyzwania w obszarze chorób zakaźnych", tweet Gatesa o tym, że nadchodzący rok (2020) będzie świetny dla przemysłu biopreparatowego itd., itp.
Jako że jednak absolutnie żaden z owych "władców świata" nie stanął nawet przed sądem, a co dopiero za kratami, to, czy ludzkość odrobiła lekcję z festiwalu chińskiej grypy, czy też pozostaje równie ślepa, jak była w swej masie przed tym epizodem, okaże się dopiero wtedy, gdy "gra" zostanie wznowiona według tego samego skryptu. Pozostaje mieć nadzieję, że większa część społeczeństwa zda się tym razem na prowadzenie Opatrzności, a nie łapserdaków rojących o uzurpowaniu sobie Jej pozycji.
Labels:
koronawirus,
prawda,
psychomanipulacja,
teorie spiskowe
Sunday, June 18, 2023
Trzy zasadnicze absurdy gospodarczej szarlatanerii
Gospodarcza szarlataneria i wynikająca z niej destrukcja wyrasta ostatecznie z trzech fundamentalnych absurdów:
1. Można dostać coś za nic (wzrost z konsumpcji, kredyt z powietrza, zysk bez ryzyka, "dochód bezwarunkowy" itd., itp.).
2. To, co kto dostaje, nie wpływa na to, co kto daje (bogatych "stać" na "podzielenie się" z "biednymi", "globalnym korporacjom" nie ubędzie na protekcji "rodzimych firm", "klasie pracującej" należy się kontrola nad zasobami "rentierów" itd., itp.).
3. Ostatecznie zawsze "jakoś to będzie" ("suweren" może zadłużać się w nieskończoność, piramidy "ubezpieczeń społecznych" dotrwają do dnia mitycznej "post-rzadkości", każdą kolejną recesję można "zadrukować" itd., itp.).
Nie ma takiego ekonomicznego bałamuctwa - od starożytnego programu "chleba i igrzysk", poprzez socjalizmy i komunizmy wszelkiego autoramentu, aż po dzisiejsze rojenia o "cyfrowym państwie opiekuńczym" - które, po odcedzeniu wielopiętrowych sofizmatów i wybujałych populistycznych sloganów, nie sprowadzałoby się do wyżej wzmiankowanych elementarnych nonsensów.
Ilekroć więc napotka się biznesowy plan, polityczne hasło albo ideologiczny wymysł, który choć w najmniejszym stopniu wonieje rzeczonymi absurdami, wówczas, nie tracąc czasu na zbędne deliberacje czy polemiki, należy na miarę własnych możliwości jak najszybciej zneutralizować jego wpływ. Tylko wtedy można mieć bowiem spokojną świadomość, że wnosi się swój wkład w proces, w ramach którego codzienne czyny zwykłych ludzi odwlekają ostateczną degrengoladę - a to już, wbrew pozorom, całkiem sporo.
1. Można dostać coś za nic (wzrost z konsumpcji, kredyt z powietrza, zysk bez ryzyka, "dochód bezwarunkowy" itd., itp.).
2. To, co kto dostaje, nie wpływa na to, co kto daje (bogatych "stać" na "podzielenie się" z "biednymi", "globalnym korporacjom" nie ubędzie na protekcji "rodzimych firm", "klasie pracującej" należy się kontrola nad zasobami "rentierów" itd., itp.).
3. Ostatecznie zawsze "jakoś to będzie" ("suweren" może zadłużać się w nieskończoność, piramidy "ubezpieczeń społecznych" dotrwają do dnia mitycznej "post-rzadkości", każdą kolejną recesję można "zadrukować" itd., itp.).
Nie ma takiego ekonomicznego bałamuctwa - od starożytnego programu "chleba i igrzysk", poprzez socjalizmy i komunizmy wszelkiego autoramentu, aż po dzisiejsze rojenia o "cyfrowym państwie opiekuńczym" - które, po odcedzeniu wielopiętrowych sofizmatów i wybujałych populistycznych sloganów, nie sprowadzałoby się do wyżej wzmiankowanych elementarnych nonsensów.
Ilekroć więc napotka się biznesowy plan, polityczne hasło albo ideologiczny wymysł, który choć w najmniejszym stopniu wonieje rzeczonymi absurdami, wówczas, nie tracąc czasu na zbędne deliberacje czy polemiki, należy na miarę własnych możliwości jak najszybciej zneutralizować jego wpływ. Tylko wtedy można mieć bowiem spokojną świadomość, że wnosi się swój wkład w proces, w ramach którego codzienne czyny zwykłych ludzi odwlekają ostateczną degrengoladę - a to już, wbrew pozorom, całkiem sporo.
Tuesday, June 13, 2023
"Kwantowa transsubstancjacja" i "nowa Biblia" od ChataGPT, czyli o "postępie" zwiedzeń
Niedawna ramotka o "kwantowej transsubstancjacji" posłużyć mogła za podręcznikowy wręcz przykład pleniącej się coraz bardziej nachalnie ćwierćinteligenckiej szarlatanerii o, nomen omen, biblijnych proporcjach. Wytrych pt. "fizyka kwantowa" mógł w niej jednakowoż zastąpić inny, jeszcze bardziej triumfalistyczny dziś liczman, a mianowicie "sztuczna inteligencja".
I oto, mirabile dictu, to, co wydaje się zbyt karykaturalne, by mogło być prawdziwe, jak najbardziej okazuje się prawdziwe, bo mniej więcej w tym samym czasie, w którym wzmiankowana ramotka szła do publikacji, naczelny propagandzista kliki z Davos perorował w Lizbonie o tym, że ChatGPT lub jakiś jego odpowiednik napisze niebawem "nową Biblię", ale tym razem "poprawną", bo "faktycznie pochodzącą od nadludzkiego intelektu".
Pewna persona, która pod licznymi względami mogłaby pójść pod rękę z rzeczonym propagandzistą, choć intelektualnie bije go jednak na głowę, stwierdziła ongiś, że historia powtarza się najpierw jako tragedia, a potem jako farsa. Nie powinno zatem dziwić, że na drodze do kulminacji historii ludzkości każde kolejne zwiedzenie jest coraz głupsze i toporniejsze, coraz bardziej poświęcając jakość przebiegłości na rzecz skali nachalności.
Jest to w gruncie rzeczy konkluzja pokrzepiająca, świadcząca o tym, że naprawdę niewiele dziś trzeba, by żadnemu z podobnych zwiedzeń w najmniejszej mierze nie ulec. Jest to jednak równocześnie wezwanie do tego, by tym gorliwiej obnażać rzeczoną szarlatanerię w oczach jak największej liczby bliźnich, którzy z nadmiaru dobrej woli mogą nie chcieć uwierzyć, że coś, co aż w takim stopniu wygląda i brzmi jak karykaturalna hochsztaplerka, jest w istocie niczym innym jak karykaturalną hochsztaplerką. Nie może być bowiem inaczej w świetle faktu, że w ostatecznym rachunku "tak" zawsze okaże się "tak", "nie" - "nie", a cała reszta - marnością nad marnościami.
I oto, mirabile dictu, to, co wydaje się zbyt karykaturalne, by mogło być prawdziwe, jak najbardziej okazuje się prawdziwe, bo mniej więcej w tym samym czasie, w którym wzmiankowana ramotka szła do publikacji, naczelny propagandzista kliki z Davos perorował w Lizbonie o tym, że ChatGPT lub jakiś jego odpowiednik napisze niebawem "nową Biblię", ale tym razem "poprawną", bo "faktycznie pochodzącą od nadludzkiego intelektu".
Pewna persona, która pod licznymi względami mogłaby pójść pod rękę z rzeczonym propagandzistą, choć intelektualnie bije go jednak na głowę, stwierdziła ongiś, że historia powtarza się najpierw jako tragedia, a potem jako farsa. Nie powinno zatem dziwić, że na drodze do kulminacji historii ludzkości każde kolejne zwiedzenie jest coraz głupsze i toporniejsze, coraz bardziej poświęcając jakość przebiegłości na rzecz skali nachalności.
Jest to w gruncie rzeczy konkluzja pokrzepiająca, świadcząca o tym, że naprawdę niewiele dziś trzeba, by żadnemu z podobnych zwiedzeń w najmniejszej mierze nie ulec. Jest to jednak równocześnie wezwanie do tego, by tym gorliwiej obnażać rzeczoną szarlatanerię w oczach jak największej liczby bliźnich, którzy z nadmiaru dobrej woli mogą nie chcieć uwierzyć, że coś, co aż w takim stopniu wygląda i brzmi jak karykaturalna hochsztaplerka, jest w istocie niczym innym jak karykaturalną hochsztaplerką. Nie może być bowiem inaczej w świetle faktu, że w ostatecznym rachunku "tak" zawsze okaże się "tak", "nie" - "nie", a cała reszta - marnością nad marnościami.
Friday, June 9, 2023
Swobodny młodzieżowy romans z Wielkim Bratem
Cato Institute przeprowadził ostatnio badanie ankietowe, z którego wynika, że 30% Amerykanów przed 30-tym rokiem życia popiera umieszczenie rządowych kamer inwigilacyjnych w każdym domu celem zmniejszenia skali przemocy domowej i działalności przestępczej.
Życzliwość interpretacyjna nakazywałaby tu założyć, że pytanie zostało sformułowane nie dość precyzyjnie, bo przywoływany rezultat brzmi cokolwiek kuriozalnie. Biorąc jednak pod uwagę, że tylko (a może mimo wszystko aż?) 5% Amerykanów powyżej 65-go roku życia popiera podobne "rozwiązanie", młodsza młodzież "wykazuje się" tu co najmniej marnymi zdolnościami w zakresie odpowiadania ze zrozumieniem.
Jeśli natomiast przyjąć, że młodsza i starsza młodzież (w przedziale wiekowym 30-44 odsetek zwolenników Wielkiego Brata w każdym domu to 20%) rozumie jednak treść zadawanych pytań i udzielanych odpowiedzi, wówczas jest to kolejna z nieskończonej serii ilustracji bezprecedensowej społecznej dysfunkcjonalności związanej ze skokowo pogłębiającym się infantylizmem "rozwiniętych społeczeństw".
Dość oczywistym wydaje się tu bowiem założenie, że lwia część entuzjastów permanentnej inwigilacji nie tyle pała miłością do rządu i jego wścibskich zakusów, co jest osobliwie niezdolna do rozumowania w kategoriach abstrakcyjnych pojęć, takich jak "wolność", "godność" czy "prywatność", zatrzymując się na poziomie ich dużo bardziej przyziemnych odpowiedników, takich jak "wygoda" czy "beztroska". Do tego wszakże sprowadza się założenie, że bycie podglądanym jest tożsame z byciem "zaopiekowanym", bez zastanowienia nad tym, czy podglądacz rzeczywiście chce się kimkolwiek opiekować, a co dopiero nad tym, czy dojrzałemu człowiekowi wypada chcieć tego rodzaju natrętnej kurateli.
Co ciekawe, wspomniane badanie jest jedynie częścią szerszej ankiety usiłującej ustalić poziom społecznego poparcia dla niesławnych CBDC (cyfrowych walut banków centralnych). Tu z kolei okazuje się, że o ile podobne poparcie wyraża jedynie 3% Amerykanów w wieku powyżej 65 lat, w grupie 30-44 jest to już 25%, a w grupie 18-29 - 32%. Tak jak w poprzednim przypadku, można tu odnieść wrażenie, że większość entuzjastów CBDC nie tyle wyznaje tu szczerą statolatrię, co reaguje jak psy Pawłowa na słowo "wygoda" czy "bezpieczeństwo", dokonując infantylistycznej redukcji tych terminów odrywającej je od kwestii transakcyjnej prywatności czy niebezpiecznej podległości wobec scentralizowanej, skrajnie inwazyjnej technologicznej infrastruktury.
Ogólne zagadnienie zagrożeń infantylizmu wiąże się tu z bardziej szczegółowym zagadnieniem technologicznej dojrzałości lub jej braku. Otóż najwyższa pora włożyć między bajki triumfalistyczne slogany o pokoleniu "cyfrowych tubylców", którzy rzekomo poruszają się w wirtualnym świecie jak ryby w wodzie, będąc naturalnie wyczulonymi na kwestie transakcyjnej prywatności, jakości otrzymywanych informacji czy korzyści dla bezpieczeństwa danych płynących z infrastrukturalnej decentralizacji. Wiele wskazuje na to, że jest wręcz przeciwnie: najsprawniejszymi użytkownikami cyfrowego świata coraz bardziej zdają się być ci, którzy w pełni świadomie wkraczali do niego jak na niezbadany ląd, podczas gdy ci, którzy się w nim "urodzili", traktują wszelkie obecne w nim pułapki - zwłaszcza te nowe - nadzwyczaj naiwnie i beztrosko.
Podsumowując, nawet jeśli babciom przyda się lekcja z zakresu tego, jak nie być okradanym metodą "na wnuczka", tym bardziej wnuczkom przyda się lekcja z zakresu tego, jak nie być okradanym i szpiegowanym metodą "na super-hiper-techno-krypto-cyberpunkizm". Biorąc pod uwagę pozostały horyzont czasowy obu tych grup oraz ich ogólne życiowe zaprawienie, ta druga może tu skorzystać niepomiernie bardziej.
Życzliwość interpretacyjna nakazywałaby tu założyć, że pytanie zostało sformułowane nie dość precyzyjnie, bo przywoływany rezultat brzmi cokolwiek kuriozalnie. Biorąc jednak pod uwagę, że tylko (a może mimo wszystko aż?) 5% Amerykanów powyżej 65-go roku życia popiera podobne "rozwiązanie", młodsza młodzież "wykazuje się" tu co najmniej marnymi zdolnościami w zakresie odpowiadania ze zrozumieniem.
Jeśli natomiast przyjąć, że młodsza i starsza młodzież (w przedziale wiekowym 30-44 odsetek zwolenników Wielkiego Brata w każdym domu to 20%) rozumie jednak treść zadawanych pytań i udzielanych odpowiedzi, wówczas jest to kolejna z nieskończonej serii ilustracji bezprecedensowej społecznej dysfunkcjonalności związanej ze skokowo pogłębiającym się infantylizmem "rozwiniętych społeczeństw".
Dość oczywistym wydaje się tu bowiem założenie, że lwia część entuzjastów permanentnej inwigilacji nie tyle pała miłością do rządu i jego wścibskich zakusów, co jest osobliwie niezdolna do rozumowania w kategoriach abstrakcyjnych pojęć, takich jak "wolność", "godność" czy "prywatność", zatrzymując się na poziomie ich dużo bardziej przyziemnych odpowiedników, takich jak "wygoda" czy "beztroska". Do tego wszakże sprowadza się założenie, że bycie podglądanym jest tożsame z byciem "zaopiekowanym", bez zastanowienia nad tym, czy podglądacz rzeczywiście chce się kimkolwiek opiekować, a co dopiero nad tym, czy dojrzałemu człowiekowi wypada chcieć tego rodzaju natrętnej kurateli.
Co ciekawe, wspomniane badanie jest jedynie częścią szerszej ankiety usiłującej ustalić poziom społecznego poparcia dla niesławnych CBDC (cyfrowych walut banków centralnych). Tu z kolei okazuje się, że o ile podobne poparcie wyraża jedynie 3% Amerykanów w wieku powyżej 65 lat, w grupie 30-44 jest to już 25%, a w grupie 18-29 - 32%. Tak jak w poprzednim przypadku, można tu odnieść wrażenie, że większość entuzjastów CBDC nie tyle wyznaje tu szczerą statolatrię, co reaguje jak psy Pawłowa na słowo "wygoda" czy "bezpieczeństwo", dokonując infantylistycznej redukcji tych terminów odrywającej je od kwestii transakcyjnej prywatności czy niebezpiecznej podległości wobec scentralizowanej, skrajnie inwazyjnej technologicznej infrastruktury.
Ogólne zagadnienie zagrożeń infantylizmu wiąże się tu z bardziej szczegółowym zagadnieniem technologicznej dojrzałości lub jej braku. Otóż najwyższa pora włożyć między bajki triumfalistyczne slogany o pokoleniu "cyfrowych tubylców", którzy rzekomo poruszają się w wirtualnym świecie jak ryby w wodzie, będąc naturalnie wyczulonymi na kwestie transakcyjnej prywatności, jakości otrzymywanych informacji czy korzyści dla bezpieczeństwa danych płynących z infrastrukturalnej decentralizacji. Wiele wskazuje na to, że jest wręcz przeciwnie: najsprawniejszymi użytkownikami cyfrowego świata coraz bardziej zdają się być ci, którzy w pełni świadomie wkraczali do niego jak na niezbadany ląd, podczas gdy ci, którzy się w nim "urodzili", traktują wszelkie obecne w nim pułapki - zwłaszcza te nowe - nadzwyczaj naiwnie i beztrosko.
Podsumowując, nawet jeśli babciom przyda się lekcja z zakresu tego, jak nie być okradanym metodą "na wnuczka", tym bardziej wnuczkom przyda się lekcja z zakresu tego, jak nie być okradanym i szpiegowanym metodą "na super-hiper-techno-krypto-cyberpunkizm". Biorąc pod uwagę pozostały horyzont czasowy obu tych grup oraz ich ogólne życiowe zaprawienie, ta druga może tu skorzystać niepomiernie bardziej.
Labels:
cbdc,
infantylizm,
inwigilacja,
prywatność,
technologia
Sunday, May 21, 2023
Infantylizm jako najgroźniejszy wróg wolności
Infantylizm jest w ostatecznym rachunku największym wrogiem wolności. Jest tak dlatego, że folgowanie wszelkim doraźnym zachciankom, wydumanym fanaberiom i ostentacyjnym kaprysom - a w najgorszym przypadku również patologicznym złudzeniom - utożsamia on z "emancypacją", tym samym utożsamiając ze zniewoleniem wszelki opór wobec podobnego folgowania. Innymi słowy, infantylizm w sposób nieskończenie dowolny redefiniuje pojęcie odpowiedzialności i ponoszenia konsekwencji swoich decyzji, tym samym je de facto odrzucając, co równocześnie odbiera wszelkie znaczenie pojęciu wolności wyboru. To zaś sprawia, że wszelka "walka o wolność" staje się nie tylko beznadziejna, ale wprost logicznie niemożliwa.
Warto zwrócić uwagę, że infantylizm prowadzi do jednakich skutków w odniesieniu do wszelkich rodzajów wolności - począwszy od najbardziej "przyziemnej" wolności w relacjach społeczno-gospodarczych, a skończywszy na najbardziej wzniosłych koncepcjach wolności eschatologicznej. Otóż, przykładowo, jeśli ktoś z uwagi na swój nieprofesjonalny wizerunek czy swoje natrętne roszczenia jest konsekwentnie wydalany ze stanowiska przez cały szereg pracodawców, to taki ktoś nie jest zniewoloną ofiarą "systemowej dyskryminacji", tylko jak najbardziej dobrowolną ofiarą swojego lekceważącego stosunku do określonych zawodowych i środowiskowych zasad lub konwencji.
I, analogicznie, jeśli ktoś gotów jest wymyślać Bogu od "kosmicznych tyranów" czy "metafizycznych oprawców" na myśl o tym, że konsekwentnie nieskruszony grzesznik trafia z konieczności do miejsca wiecznej udręki, to taki ktoś jest nie orędownikiem "emancypacyjnego humanitaryzmu", tylko, przeciwnie, osobą infantylnie dąsającą się na fakt, że ludzka wolność jest sprawą tak śmiertelnie poważną, iż następstwa wolnych wyborów mają bezwzględnie wieczny charakter. Jeśli ktoś zatem świadomie i do końca wybrał choćby i wieczną autodestrukcję - to w pełni doświadczy właśnie jej.
Podsumowując, każdą polityczną tyranię da się obalić, a od każdego środowiskowego nacisku można się wewnętrznie odizolować, ale od zniewolenia wynikającego z infantylizmu wobec obiektywnej rzeczywistości może człowieka ocalić wyłącznie dogłębne zrozumienie, że jedynym zniewalającym jest tu on sam. Jest to zaś o tyle trudniejsze, o ile pierwszą i główną ofiarą infantylizmu jest właśnie zdolność uświadomienia sobie, że dowolny aspekt rzeczywistości może nie być tożsamy z własnymi zachciankami i fantazjami co do jego natury. Należy więc szczególnie dbać o to, aby owej w gruncie rzeczy przyrodzonej świadomości nigdy ani na jotę nie utracić, zwłaszcza w świecie, który na każdym kroku do owej utraty zachęca.
Warto zwrócić uwagę, że infantylizm prowadzi do jednakich skutków w odniesieniu do wszelkich rodzajów wolności - począwszy od najbardziej "przyziemnej" wolności w relacjach społeczno-gospodarczych, a skończywszy na najbardziej wzniosłych koncepcjach wolności eschatologicznej. Otóż, przykładowo, jeśli ktoś z uwagi na swój nieprofesjonalny wizerunek czy swoje natrętne roszczenia jest konsekwentnie wydalany ze stanowiska przez cały szereg pracodawców, to taki ktoś nie jest zniewoloną ofiarą "systemowej dyskryminacji", tylko jak najbardziej dobrowolną ofiarą swojego lekceważącego stosunku do określonych zawodowych i środowiskowych zasad lub konwencji.
I, analogicznie, jeśli ktoś gotów jest wymyślać Bogu od "kosmicznych tyranów" czy "metafizycznych oprawców" na myśl o tym, że konsekwentnie nieskruszony grzesznik trafia z konieczności do miejsca wiecznej udręki, to taki ktoś jest nie orędownikiem "emancypacyjnego humanitaryzmu", tylko, przeciwnie, osobą infantylnie dąsającą się na fakt, że ludzka wolność jest sprawą tak śmiertelnie poważną, iż następstwa wolnych wyborów mają bezwzględnie wieczny charakter. Jeśli ktoś zatem świadomie i do końca wybrał choćby i wieczną autodestrukcję - to w pełni doświadczy właśnie jej.
Podsumowując, każdą polityczną tyranię da się obalić, a od każdego środowiskowego nacisku można się wewnętrznie odizolować, ale od zniewolenia wynikającego z infantylizmu wobec obiektywnej rzeczywistości może człowieka ocalić wyłącznie dogłębne zrozumienie, że jedynym zniewalającym jest tu on sam. Jest to zaś o tyle trudniejsze, o ile pierwszą i główną ofiarą infantylizmu jest właśnie zdolność uświadomienia sobie, że dowolny aspekt rzeczywistości może nie być tożsamy z własnymi zachciankami i fantazjami co do jego natury. Należy więc szczególnie dbać o to, aby owej w gruncie rzeczy przyrodzonej świadomości nigdy ani na jotę nie utracić, zwłaszcza w świecie, który na każdym kroku do owej utraty zachęca.
Labels:
infantylizm,
odpowiedzialność,
rzeczywistość,
wolność
Thursday, May 18, 2023
Techno-yuppie New Age i rozkapryszony suicydalizm, czyli główne oblicza infantylizmu
Dwie główne formy infantylizmu, które stanowią nadrzędną plagę obecnych „rozwiniętych społeczeństw”, można opisać w sposób następujący.
Pierwsza z nich to techno-yuppie New Age, czyli połączenie miałkiej, samozadowolonej pseudoduchowości (synkretyzm religijny, „wolna miłość”, zanurzenie w „kosmicznej energii”, wynoszenie świadomości na „wyższy poziom wibracji” itp.) z ideologią pseudoburżuazyjnego sukcesu (słynna „praca w młodym i dynamicznym zespole”, dbałość o „holistyczny dobrostan”, „bycie sobą” i „spełnianie siebie” itp.) i techno-utopijnym sztafażem (korzystanie z domniemanych niezmierzonych dobrodziejstw „wielkich danych”, „inteligentnych technologii”, „cyfrowej transformacji” itp.). Innymi słowy, techno-yuppie New Age to maksymalnie rozcieńczony destylat kulturowych sloganów rewolucji hipisowskiej lat 60-tych, gospodarczych sloganów pseudorynkowego (a w rzeczywistości finansjalistyczno-centralnobankierskiego) triumfalizmu lat 80-tych i marketingowych sloganów wybujałego technoentuzjazmu lat 90-tych.
Z kolei drugą dominującą formę infantylizmu można by określić mianem rozkapryszonego suicydalizmu. Ten jest dla odmiany maksymalnie rozcieńczonym destylatem wszelkich gatunków paleo- i neomarksistowskiej autowiktymizacji (bycie rzekomą ofiarą kapitalizmu, rasizmu, seksizmu, kolonializmu, imperializmu, patriarchalizmu i niezliczonych postaci XYZ-fobii), który, w odróżnieniu od swojego „dojrzalszego” odpowiednika, nie motywuje do żadnej „rewolucyjnej walki o nowy, lepszy świat”, tylko do ostentacyjnego epatowania wszelkimi swoimi zaburzeniami, dysforiami i autodestrukcyjnymi urojeniami, częstokroć traktowanymi jako odznaki honorowe. Innymi słowy, rozkapryszony suicydalizm to druga, ”mroczna” strona medalu techno-yuppie New Age’u, charakterystyczna nie dla samozwańczych „pozytywnych ludzi”, tylko dla ich „alternatywnych” czy „kontrkulturowych” odpowiedników.
Wspólnym mianownikiem obu powyższych postaw jest ich kompletna intelektualna, moralna, estetyczna i duchowa jałowość: z jednej pustki się one wywodzą i do tej samej pustki zmierzają, będąc bliźniaczymi tworami kilkusetletniej i wciąż zaostrzającej się wojny toczonej z tym wszystkim, co zasługuje na miano cywilizacyjnych transcendentaliów. Jeśli zaś komuś się wydaje, że owe dwie formy infantylizmu są tak pojemne, że praktycznie wyczerpują zestaw możliwych dziś do przyjęcia życiowych orientacji, ten nie powinienem wzgardzić w tym kontekście rozwiązaniem „apofatycznym”: tzn. wyjściem z założenia, że każdym słusznym krokiem na życiowej drodze jest przede wszystkim właśnie taki wybór, który nie wikła wybierającego w żadne z wyżej wymienionych zjawisk, włącznie z ich oryginalnymi, „dojrzalszymi” pierwowzorami.
Wówczas można się bowiem przekonać, że im skrupulatniej bada się całą resztę dostępnych podejść, tym okazują się one liczniejsze, głębsze i bardziej oczywiście satysfakcjonujące: tak jak przypowieściowa drogocenna perła, którą można kupić tylko wtedy, gdy sprzeda się wszystko pozostałe. Trudno zaś chyba o lepszą „kupiecką” poradę w świecie, który nachalnie oferuje przede wszystkim nieprzebrany urodzaj tandety i brakoróbstwa. Żeby umieć odnaleźć wśród tego „urodzaju” ową drogocenną perłę: tego pozostaje życzyć wszystkim ludziom dobrej woli.
Pierwsza z nich to techno-yuppie New Age, czyli połączenie miałkiej, samozadowolonej pseudoduchowości (synkretyzm religijny, „wolna miłość”, zanurzenie w „kosmicznej energii”, wynoszenie świadomości na „wyższy poziom wibracji” itp.) z ideologią pseudoburżuazyjnego sukcesu (słynna „praca w młodym i dynamicznym zespole”, dbałość o „holistyczny dobrostan”, „bycie sobą” i „spełnianie siebie” itp.) i techno-utopijnym sztafażem (korzystanie z domniemanych niezmierzonych dobrodziejstw „wielkich danych”, „inteligentnych technologii”, „cyfrowej transformacji” itp.). Innymi słowy, techno-yuppie New Age to maksymalnie rozcieńczony destylat kulturowych sloganów rewolucji hipisowskiej lat 60-tych, gospodarczych sloganów pseudorynkowego (a w rzeczywistości finansjalistyczno-centralnobankierskiego) triumfalizmu lat 80-tych i marketingowych sloganów wybujałego technoentuzjazmu lat 90-tych.
Z kolei drugą dominującą formę infantylizmu można by określić mianem rozkapryszonego suicydalizmu. Ten jest dla odmiany maksymalnie rozcieńczonym destylatem wszelkich gatunków paleo- i neomarksistowskiej autowiktymizacji (bycie rzekomą ofiarą kapitalizmu, rasizmu, seksizmu, kolonializmu, imperializmu, patriarchalizmu i niezliczonych postaci XYZ-fobii), który, w odróżnieniu od swojego „dojrzalszego” odpowiednika, nie motywuje do żadnej „rewolucyjnej walki o nowy, lepszy świat”, tylko do ostentacyjnego epatowania wszelkimi swoimi zaburzeniami, dysforiami i autodestrukcyjnymi urojeniami, częstokroć traktowanymi jako odznaki honorowe. Innymi słowy, rozkapryszony suicydalizm to druga, ”mroczna” strona medalu techno-yuppie New Age’u, charakterystyczna nie dla samozwańczych „pozytywnych ludzi”, tylko dla ich „alternatywnych” czy „kontrkulturowych” odpowiedników.
Wspólnym mianownikiem obu powyższych postaw jest ich kompletna intelektualna, moralna, estetyczna i duchowa jałowość: z jednej pustki się one wywodzą i do tej samej pustki zmierzają, będąc bliźniaczymi tworami kilkusetletniej i wciąż zaostrzającej się wojny toczonej z tym wszystkim, co zasługuje na miano cywilizacyjnych transcendentaliów. Jeśli zaś komuś się wydaje, że owe dwie formy infantylizmu są tak pojemne, że praktycznie wyczerpują zestaw możliwych dziś do przyjęcia życiowych orientacji, ten nie powinienem wzgardzić w tym kontekście rozwiązaniem „apofatycznym”: tzn. wyjściem z założenia, że każdym słusznym krokiem na życiowej drodze jest przede wszystkim właśnie taki wybór, który nie wikła wybierającego w żadne z wyżej wymienionych zjawisk, włącznie z ich oryginalnymi, „dojrzalszymi” pierwowzorami.
Wówczas można się bowiem przekonać, że im skrupulatniej bada się całą resztę dostępnych podejść, tym okazują się one liczniejsze, głębsze i bardziej oczywiście satysfakcjonujące: tak jak przypowieściowa drogocenna perła, którą można kupić tylko wtedy, gdy sprzeda się wszystko pozostałe. Trudno zaś chyba o lepszą „kupiecką” poradę w świecie, który nachalnie oferuje przede wszystkim nieprzebrany urodzaj tandety i brakoróbstwa. Żeby umieć odnaleźć wśród tego „urodzaju” ową drogocenną perłę: tego pozostaje życzyć wszystkim ludziom dobrej woli.
Labels:
cywilizacja,
infantylizm,
korporacjonizm,
neomarksizm,
new age,
technokracja,
wartość
Sunday, May 14, 2023
Prawda, dobro i piękno w świecie cywilizacji, antycywilizacji i post-cywilizacji
Dla cywilizacji prawda to zgodność z rzeczywistością, dobro to realizacja obiektywnego potencjału, a piękno to harmonia wartości. Dla antycywilizacji prawda to zgodność z najsugestywniejszą wizją, dobro to realizacja najsilniejszych interesów, a piękno to jednogłos uległości. Dla post-cywilizacji prawda to zgodność z choćby i najabsurdalniejszą z własnych fantazji, dobro to realizacja choćby i najniedorzeczniejszej z własnych zachcianek, a piękno to kakofonia dowolności.
Stąd w obliczu cywilizacji można poznawać rzeczywistość, czynić dobro i tworzyć piękno, w obliczu antycywilizacji należy demaskować kłamstwo, sprzeciwiać się złu i obnażać szpetotę, zaś w obliczu post-cywilizacji pozostaje ufać w jak najszybszą autodestrukcję absurdu, trzymać się jak najdalej od implodujących fanaberii i nie ustępować ani kroku przytłaczającej tandecie. Tylko wówczas będzie można w pierwszym przypadku zyskać, w drugim nie stracić, a w trzecim nigdy nie pomylić jednego z drugim.
Stąd w obliczu cywilizacji można poznawać rzeczywistość, czynić dobro i tworzyć piękno, w obliczu antycywilizacji należy demaskować kłamstwo, sprzeciwiać się złu i obnażać szpetotę, zaś w obliczu post-cywilizacji pozostaje ufać w jak najszybszą autodestrukcję absurdu, trzymać się jak najdalej od implodujących fanaberii i nie ustępować ani kroku przytłaczającej tandecie. Tylko wówczas będzie można w pierwszym przypadku zyskać, w drugim nie stracić, a w trzecim nigdy nie pomylić jednego z drugim.
Friday, May 12, 2023
Trzy fazy globalnego zwiedzenia jako przygotowanie do ostatecznego testu
Faza sanitarna globalnego zwiedzenia, które rozpoczęło się z początkiem bieżącej dekady, stanowiła test tego, do jakiego stopnia dzisiejszy człowiek jest gotów złożyć swoją cielesną nietykalność na ołtarzu bożka "zdrowia". Następująca po niej faza militarna stanowiła test tego, do jakiego stopnia jest on gotów złożyć swoją polityczną niezależność na ołtarzu bożka "bezpieczeństwa". Rozpoczynająca się obecnie faza "sztuczno-inteligentna" stanowi test tego, do jakiego stopnia jest on gotów złożyć swoją intelektualną godność na ołtarzu bożka "efektywności". Wszystkie te fazy zmierzają zaś do kulminacji w postaci testu tego, do jakiego stopnia jest on gotów złożyć swoje człowieczeństwo na ołtarzu bożka "nadludzkości".
Labels:
bezpieczeństwo,
iluzja,
inteligencja,
transhumanizm,
zdrowie
Wednesday, May 10, 2023
Teoria i praktyka kary śmierci a kategorialne błędy
Stwierdzenia w rodzaju "teoretycznie dopuszczam stosowanie kary śmierci, ale w praktyce nie chcę jej powrotu do kodeksu karnego z uwagi na 1) ewentualność nieodwracalnych pomyłek sądowych i 2) niechęć poszerzania penitencjarnego arsenału reżimu" są nad wyraz często oparte na zasadniczych błędach kategorialnych.
Kara - niezależnie od jej szczegółowego charakteru, np. retrybutywnego bądź restytucyjnego - z definicji spełnia przede wszystkim funkcję moralną. Jeśli ma ona charakter czysto utylitarny - np. prewencyjny bądź "resocjalizacyjny" - to przestaje być karą, stając się de facto narzędziem inżynierii społecznej. Stąd "praktyczny" sprzeciw wobec stosowania kary głównej wynikający z możliwości wystąpienia pomyłek sądowych opiera się na pomieszaniu kategorii moralnych z kategoriami intelektualnymi, zaś podobny sprzeciw wynikający z niechęci wobec umacniania represyjego potencjału reżimu opiera się na pomieszaniu kategorii moralnych z kategoriami politycznymi.
Ściślej rzecz ujmując, powyższe zastrzeżenia mają naturę czysto instrumentalną lub formalną, nie zawierają one zatem uzasadnienia kategorycznej nieobecności kary głównej w kodeksie karnym. Problem ewentualnych pomyłek sądowych można w tym kontekście rozwiązać zaostrzając kryteria dowodowe poprzez wymaganie od nich identyfikacji przypadków, w których stosowny wyrok może być orzeczony "ponad wszelką wątpliwość" - a, nomen omen, nie ulega wątpliwości, że takie przypadki istnieją. Problem ewentualnych śmiercionośnych politycznych represji można zaś w tym kontekście rozwiązać maksymalnie decentralizując i konsensualizując proces wydawania wyroku, np. zwiększając liczbę zaangażowanych ławników, wymagając od nich bezwzględnej jednomyślności czy wprowadzając dodatkowe obostrzenia dotyczące transparentności ich wyboru i chronienia ich przed psychologicznym naciskiem.
Podsumowując, konieczność unikania powyższych i im podobnych przykładów kategorialnego zamętu jest kluczowa z tego względu, by nie rzucać pereł moralności przed wieprze polityki i biurokracji. Wystrzeganie się tego rodzaju hierarchicznych inwersji jest zaś niezbędne, by system karny mógł w jakimkolwiek stopniu służyć sprawiedliwości, niezależnie od nieuchronnie zawartych w nim proceduralnych i ogólnoludzkich słabości.
Kara - niezależnie od jej szczegółowego charakteru, np. retrybutywnego bądź restytucyjnego - z definicji spełnia przede wszystkim funkcję moralną. Jeśli ma ona charakter czysto utylitarny - np. prewencyjny bądź "resocjalizacyjny" - to przestaje być karą, stając się de facto narzędziem inżynierii społecznej. Stąd "praktyczny" sprzeciw wobec stosowania kary głównej wynikający z możliwości wystąpienia pomyłek sądowych opiera się na pomieszaniu kategorii moralnych z kategoriami intelektualnymi, zaś podobny sprzeciw wynikający z niechęci wobec umacniania represyjego potencjału reżimu opiera się na pomieszaniu kategorii moralnych z kategoriami politycznymi.
Ściślej rzecz ujmując, powyższe zastrzeżenia mają naturę czysto instrumentalną lub formalną, nie zawierają one zatem uzasadnienia kategorycznej nieobecności kary głównej w kodeksie karnym. Problem ewentualnych pomyłek sądowych można w tym kontekście rozwiązać zaostrzając kryteria dowodowe poprzez wymaganie od nich identyfikacji przypadków, w których stosowny wyrok może być orzeczony "ponad wszelką wątpliwość" - a, nomen omen, nie ulega wątpliwości, że takie przypadki istnieją. Problem ewentualnych śmiercionośnych politycznych represji można zaś w tym kontekście rozwiązać maksymalnie decentralizując i konsensualizując proces wydawania wyroku, np. zwiększając liczbę zaangażowanych ławników, wymagając od nich bezwzględnej jednomyślności czy wprowadzając dodatkowe obostrzenia dotyczące transparentności ich wyboru i chronienia ich przed psychologicznym naciskiem.
Podsumowując, konieczność unikania powyższych i im podobnych przykładów kategorialnego zamętu jest kluczowa z tego względu, by nie rzucać pereł moralności przed wieprze polityki i biurokracji. Wystrzeganie się tego rodzaju hierarchicznych inwersji jest zaś niezbędne, by system karny mógł w jakimkolwiek stopniu służyć sprawiedliwości, niezależnie od nieuchronnie zawartych w nim proceduralnych i ogólnoludzkich słabości.
Saturday, May 6, 2023
"Wielkie Społeczeństwo", "Wielki Skok" i "Wielki Reset", czyli o serii wielkich porażek
Optymistyczna wiadomość brzmi tak, że wszelkie tromtadrackie programy polityczno-ideologiczne zawierające w swej nazwie przymiotnik "wielki" (johnsonowskie "Wielkie Społeczeństwo", chiński "Wielki Skok" itp.) kończyły się spektakularnymi i zawstydzającymi porażkami. Pesymistyczna - albo raczej ostrzegawcza - wiadomość brzmi jednak tak, że owe programy były mimo to nad wyraz skuteczne w zakresie rujnowania gospodarki i demoralizowania społeczeństwa.
Innymi słowy, można być pewnym, że niesławny "Wielki Reset" nie zakończy się stworzeniem jakiejkolwiek globalnej maltuzjańsko-neomarksistowsko-technokratycznej dystopii, niemniej można być przy tym równie pewnym, że - jeśli pozwolić jego zwolennikom na jego konsekwentne wdrażanie - pochłonie on ogromne liczby ofiar na płaszczyźnie zarówno fizycznej, jak i duchowej.
Podsumowując, globalna totalitarna wieża Babel zawali się i tym razem - i to bardziej efektownie, niż kiedykolwiek wcześniej - jeśli jednak nie chce się skończyć pod jej gruzami, warto przystąpić już dziś do sabotowania jej budowy: odważnie, wytrwale i powszechnie. Jedynie wówczas będzie można zachować uzasadniony optymizm nie tylko co do nieuchronności porażki złoczyńców, ale również co do zwycięstwa ludzi dobrej woli.
Innymi słowy, można być pewnym, że niesławny "Wielki Reset" nie zakończy się stworzeniem jakiejkolwiek globalnej maltuzjańsko-neomarksistowsko-technokratycznej dystopii, niemniej można być przy tym równie pewnym, że - jeśli pozwolić jego zwolennikom na jego konsekwentne wdrażanie - pochłonie on ogromne liczby ofiar na płaszczyźnie zarówno fizycznej, jak i duchowej.
Podsumowując, globalna totalitarna wieża Babel zawali się i tym razem - i to bardziej efektownie, niż kiedykolwiek wcześniej - jeśli jednak nie chce się skończyć pod jej gruzami, warto przystąpić już dziś do sabotowania jej budowy: odważnie, wytrwale i powszechnie. Jedynie wówczas będzie można zachować uzasadniony optymizm nie tylko co do nieuchronności porażki złoczyńców, ale również co do zwycięstwa ludzi dobrej woli.
Monday, May 1, 2023
"Zielony ład" i "zrównoważony rozwój" jako apogeum wielusetletniej antyludzkiej rewolucji
Rewolucja francuska stanowiła bunt przeciwko porządkowi rzeczywistości w wymiarze stosunków społecznych, rewolucja bolszewicka ponowiła ów bunt w wymiarze stosunków gospodarczych, a rewolucja hipisowsko-"postmodernistyczna" - w wymiarze stosunków intymnych i ogólnie tożsamościowych.
Nic dziwnego, że w świecie trwale przeoranym owymi trzema przewrotami wciąż dokazującemu człowiekowi pozostało już jedynie zwrócić się przeciwko samemu sobie na najbardziej elementarnym bytowym poziomie. Stąd pojawienie się w tzw. dyskursie intelektualnym tak groteskowych zjawisk jak "antynatalizm", "posthumanizm" czy ideologiczny eutanazjonizm.
Niemniej, o ile normalnemu, niezakażonemu "intelektualnymi" miazmatami człowiekowi podobne wymysły muszą się wydać w najwyższym stopniu odstręczające, o tyle wciąż nie dość często ma się świadomość, że dokładnie ten sam rozkładowy duch przyświeca pozornie "konstruktywnym" i "proludzkim" projektom takim jak "zielony nowy ład", cele "zrównoważonego rozwoju" czy agenda "sprawiedliwości klimatycznej". We wszystkich nich zawiera się bowiem ta sama inwersyjna wizja rzeczywistości, która zakłada detronizację człowieka z roli simonowskiego "ostatecznego zasobu" (czy, używając bardziej podniosłej terminologii, z roli korony dzieła stworzenia) do roli "elementu globalnego ekosystemu", bez którego ów ekosystem jest się w stanie obejść.
Najwyższe i najbardziej wpływowe kręgi promotorów powyższych projektów to nie idealistyczni marzyciele, którzy nie wiedzą, jak funkcjonuje gospodarka, kultura i demografia, tylko bezwzględni kontynuatorzy trwającego od ponad dwustu lat dzieła rewolucji, którego nadrzędnym celem i zamierzonym rezultatem jest wzbudzanie w człowieku nienawiści do siebie samego. Stąd, o ile "antynatalizm" czy "posthumanizm" postuluje natychmiastowe zbiorowe samobójstwo, o tyle agenda "zielonego nowego ładu" czy "zrównoważonego rozwoju" postuluje zbiorowe samobójstwo o charakterze przewlekłym, a więc początkowo znacznie mniej dostrzegalnym.
Jeśli zatem ktoś wciąż kojarzy rzeczone projekty z pociesznie utopijną, hipisowską wizją człowieka żyjącego "w harmonii z naturą", która nie ma prawa się ziścić z uwagi na swoją ekonomiczną i antropologiczną miałkość, niech zda sobie czym prędzej sprawę z tego, że owa wizja jest wyłącznie bałamutną przykrywką dla bezwzględnie niszczycielskich zamiarów rodem z siarkowej otchłani. Tylko mając ową świadomość można bowiem torpedować te zamiary wszędzie tam, gdzie przyjmują one szczególnie ckliwą i pozornie bezradną postać - czyli tam, gdzie są one potencjalnie najbardziej niebezpieczne w swym konsekwentnym infiltracyjnym wysiłku.
PS. Wzmiankowana agenda wcale nie musi być w swej wymowie luddystyczna czy prymitywistyczna. Wręcz przeciwnie, równie dobrze może ona sugerować, że najskuteczniejszym narzędziem radzenia sobie z "ekosystemowymi problemami" jest mityczna "sztuczna inteligencja", zaś jeśli przy okazji ich rozwiązywania "wyprze" czy "zastąpi" ona człowieka, to tym gorzej dla tego ostatniego. Innymi słowy, ta sama szatańska, antyludzka nienawiść może stroić się równocześnie w szaty rewolucji ekologicznej i technologicznej, traktując je jako komplementarne źródła sofistycznego mącicielstwa.
Nic dziwnego, że w świecie trwale przeoranym owymi trzema przewrotami wciąż dokazującemu człowiekowi pozostało już jedynie zwrócić się przeciwko samemu sobie na najbardziej elementarnym bytowym poziomie. Stąd pojawienie się w tzw. dyskursie intelektualnym tak groteskowych zjawisk jak "antynatalizm", "posthumanizm" czy ideologiczny eutanazjonizm.
Niemniej, o ile normalnemu, niezakażonemu "intelektualnymi" miazmatami człowiekowi podobne wymysły muszą się wydać w najwyższym stopniu odstręczające, o tyle wciąż nie dość często ma się świadomość, że dokładnie ten sam rozkładowy duch przyświeca pozornie "konstruktywnym" i "proludzkim" projektom takim jak "zielony nowy ład", cele "zrównoważonego rozwoju" czy agenda "sprawiedliwości klimatycznej". We wszystkich nich zawiera się bowiem ta sama inwersyjna wizja rzeczywistości, która zakłada detronizację człowieka z roli simonowskiego "ostatecznego zasobu" (czy, używając bardziej podniosłej terminologii, z roli korony dzieła stworzenia) do roli "elementu globalnego ekosystemu", bez którego ów ekosystem jest się w stanie obejść.
Najwyższe i najbardziej wpływowe kręgi promotorów powyższych projektów to nie idealistyczni marzyciele, którzy nie wiedzą, jak funkcjonuje gospodarka, kultura i demografia, tylko bezwzględni kontynuatorzy trwającego od ponad dwustu lat dzieła rewolucji, którego nadrzędnym celem i zamierzonym rezultatem jest wzbudzanie w człowieku nienawiści do siebie samego. Stąd, o ile "antynatalizm" czy "posthumanizm" postuluje natychmiastowe zbiorowe samobójstwo, o tyle agenda "zielonego nowego ładu" czy "zrównoważonego rozwoju" postuluje zbiorowe samobójstwo o charakterze przewlekłym, a więc początkowo znacznie mniej dostrzegalnym.
Jeśli zatem ktoś wciąż kojarzy rzeczone projekty z pociesznie utopijną, hipisowską wizją człowieka żyjącego "w harmonii z naturą", która nie ma prawa się ziścić z uwagi na swoją ekonomiczną i antropologiczną miałkość, niech zda sobie czym prędzej sprawę z tego, że owa wizja jest wyłącznie bałamutną przykrywką dla bezwzględnie niszczycielskich zamiarów rodem z siarkowej otchłani. Tylko mając ową świadomość można bowiem torpedować te zamiary wszędzie tam, gdzie przyjmują one szczególnie ckliwą i pozornie bezradną postać - czyli tam, gdzie są one potencjalnie najbardziej niebezpieczne w swym konsekwentnym infiltracyjnym wysiłku.
PS. Wzmiankowana agenda wcale nie musi być w swej wymowie luddystyczna czy prymitywistyczna. Wręcz przeciwnie, równie dobrze może ona sugerować, że najskuteczniejszym narzędziem radzenia sobie z "ekosystemowymi problemami" jest mityczna "sztuczna inteligencja", zaś jeśli przy okazji ich rozwiązywania "wyprze" czy "zastąpi" ona człowieka, to tym gorzej dla tego ostatniego. Innymi słowy, ta sama szatańska, antyludzka nienawiść może stroić się równocześnie w szaty rewolucji ekologicznej i technologicznej, traktując je jako komplementarne źródła sofistycznego mącicielstwa.
Labels:
dystopia,
prawo naturalne,
rewolucja,
rozwój,
utopia
Friday, April 28, 2023
Każda istotna prawda jest nazywana dezinformacją
Każda istotna prawda - tzn. prawda dotycząca bieżących wydarzeń o globalnym zasięgu - jest dziś nazywana dezinformacją (co nie oznacza, rzecz jasna, że wszystko to, co jest nazywane dezinformacją, staje się automatycznie istotną prawdą). Za wymowną ilustrację rzeczonego zjawiska posłużyć mogą choćby poniższe fakty skontrastowane z ich głównonurtowymi przeinaczeniami:
1. "Standardy ESG" to nie "dobrowolnie przyjmowane rynkowe wytyczne", tylko ideologiczny dyktat nachalnie stręczony przez finansowe molochy podpięte pod fiskalną i monetarną kroplówkę rządów i banków centralnych.
2. CBDC to nie "technologiczna innowacja usprawniająca finansowe transakcje i ograniczająca korupcję", tylko zuchwały zamach na finansową prywatność i niezależność od scentralizowanej, spolitycyzowanej infrastruktury technologicznej.
3. Organizacje takie jak WEF czy C40 Cities to nie bezbronne trzeciosektorowe "ciała doradcze" czy "fora dyskusyjne", tylko potężne grupy globalnego politycznego nacisku.
4. Planowe rujnowanie globalnej gospodarki, które dokonało się w trakcie festiwalu chińskiej grypy, nie miało absolutnie nic wspólnego z jakimikolwiek "naukowymi wytycznymi".
5. Globalna inflacja wywołana w ramach towarzyszącego owemu rujnowaniu zalania gospodarki bezprecedensową falą wirtualnych wpisów księgowych nie była "przejściowa" i nie było żadnego dobrego powodu, by uznać ją za przejściową, a podkreślanie tego nie było "sianiem paniki".
6. "Marksizm kulturowy" alias "polityczna poprawność" alias "teoria krytyczna" to jak najbardziej realne zjawisko, które skutecznie przekształciło znaczną część uczelni i tzw. ośrodków kultury (głównie amerykańskich) w rozsadniki antyintelektualnej indoktrynacji.
7. Gwiazdorski drobnoustrój to eksperymentalna broń biologiczna uwolniona z laboratorium w Wuhan, a nie "naturalna mutacja" powstała na chińskich targach dzikich zwierząt.
To tylko kilka przykładów z brzegu, z zastrzeżeniem, że część z nich w zasadzie przeterminowała się już jako prawdy nazywane dezinformacjami, bo wyjątkowo rozzuchwaleni dezinformatorzy mają to do siebie, że z dnia na dzień są gotowi przejść z etapu "X to dezinformacja" do etapu "X to przeszłość, którą powinniśmy puścić w niepamięć w ramach pojednania" (punkt 4), "X to oczywisty problem, który wziął wszystkich z zaskoczenia" (punkt 5) albo "X to nie szalona insynuacja, którą będziemy z miejsca cenzurować, tylko prawdopodobna hipoteza" (punkt 7).
Podsumowując, najpewniejszym miernikiem obiektywnej wartości poznawczej jest dziś natężenie kierowanego przeciw niej propagandowego nacisku. Stąd ostatnią rzeczą, na jaką powinna dziś sobie pozwolić dociekająca prawdy osoba, jest bycie zakrzyczanym przez mass-medialną propagandę przywołującą zmieniające się jak w kalejdoskopie "konsensusy opiniotwórczych ośrodków".
W erze informacyjnego szumu prawda staje się wyjątkowo deficytowym towarem, więc ostatnią rzeczą, jakiej należy oczekiwać, jest to, że środki masowego przekazu podporządkowane potężnym politycznym i ideologicznym interesom przekażą nam ją za darmo. Jest wręcz przeciwnie, bo "prawda nas wyzwoli", a wolność trzeba zawsze okupywać bezustanną czujnością.
1. "Standardy ESG" to nie "dobrowolnie przyjmowane rynkowe wytyczne", tylko ideologiczny dyktat nachalnie stręczony przez finansowe molochy podpięte pod fiskalną i monetarną kroplówkę rządów i banków centralnych.
2. CBDC to nie "technologiczna innowacja usprawniająca finansowe transakcje i ograniczająca korupcję", tylko zuchwały zamach na finansową prywatność i niezależność od scentralizowanej, spolitycyzowanej infrastruktury technologicznej.
3. Organizacje takie jak WEF czy C40 Cities to nie bezbronne trzeciosektorowe "ciała doradcze" czy "fora dyskusyjne", tylko potężne grupy globalnego politycznego nacisku.
4. Planowe rujnowanie globalnej gospodarki, które dokonało się w trakcie festiwalu chińskiej grypy, nie miało absolutnie nic wspólnego z jakimikolwiek "naukowymi wytycznymi".
5. Globalna inflacja wywołana w ramach towarzyszącego owemu rujnowaniu zalania gospodarki bezprecedensową falą wirtualnych wpisów księgowych nie była "przejściowa" i nie było żadnego dobrego powodu, by uznać ją za przejściową, a podkreślanie tego nie było "sianiem paniki".
6. "Marksizm kulturowy" alias "polityczna poprawność" alias "teoria krytyczna" to jak najbardziej realne zjawisko, które skutecznie przekształciło znaczną część uczelni i tzw. ośrodków kultury (głównie amerykańskich) w rozsadniki antyintelektualnej indoktrynacji.
7. Gwiazdorski drobnoustrój to eksperymentalna broń biologiczna uwolniona z laboratorium w Wuhan, a nie "naturalna mutacja" powstała na chińskich targach dzikich zwierząt.
To tylko kilka przykładów z brzegu, z zastrzeżeniem, że część z nich w zasadzie przeterminowała się już jako prawdy nazywane dezinformacjami, bo wyjątkowo rozzuchwaleni dezinformatorzy mają to do siebie, że z dnia na dzień są gotowi przejść z etapu "X to dezinformacja" do etapu "X to przeszłość, którą powinniśmy puścić w niepamięć w ramach pojednania" (punkt 4), "X to oczywisty problem, który wziął wszystkich z zaskoczenia" (punkt 5) albo "X to nie szalona insynuacja, którą będziemy z miejsca cenzurować, tylko prawdopodobna hipoteza" (punkt 7).
Podsumowując, najpewniejszym miernikiem obiektywnej wartości poznawczej jest dziś natężenie kierowanego przeciw niej propagandowego nacisku. Stąd ostatnią rzeczą, na jaką powinna dziś sobie pozwolić dociekająca prawdy osoba, jest bycie zakrzyczanym przez mass-medialną propagandę przywołującą zmieniające się jak w kalejdoskopie "konsensusy opiniotwórczych ośrodków".
W erze informacyjnego szumu prawda staje się wyjątkowo deficytowym towarem, więc ostatnią rzeczą, jakiej należy oczekiwać, jest to, że środki masowego przekazu podporządkowane potężnym politycznym i ideologicznym interesom przekażą nam ją za darmo. Jest wręcz przeciwnie, bo "prawda nas wyzwoli", a wolność trzeba zawsze okupywać bezustanną czujnością.
Labels:
dezinformacja,
informacja,
media,
prawda,
propaganda
Tuesday, April 18, 2023
CBDC, blockchain i nadgorliwość algorytmów
Poniżej zamieszczam dwa dodatkowe ostrzeżenia w temacie sławetnych CBDC (cyfrowych walut banków centralnych):
1. Wdrożenie niniejszego zjawiska nie wymaga przestawienia istniejącej bankowości elektronicznej na protokół blockchain. Wystarczy, że indywidualne rachunki zostaną przepisane z bilansów banków komercyjnych na bilans banku centralnego, a dana waluta stanie się de facto CBDC. W związku z tym ludzie dobrej woli gotowi torpedować wszelkie próby przeforsowania rzeczonego wynalazku powinni śledzić proponowane zmiany w prawie bankowym nie tylko na płaszczyźnie technologicznej, ale też - a może przede wszystkim - na płaszczyźnie rachunkowej.
2. Poza oczywistymi zagrożeniami prywatności i wyjątkowo inwazyjnej monetarnej ingerencji, CBDC niosą też ze sobą zagrożenie immanentnej dysfunkcjonalności. Nie sposób sobie wyobrazić, żeby w swym uniwersalnym wścibstwie CBDC nie były powiązane z algorytmami bezustannie skanującymi indywidualne rachunki pod kątem "podejrzanej aktywności". Każdy zaś, komu kiedykolwiek niespodzianie zawieszono konto w którymkolwiek z "serwisów społecznościowych", wie doskonale, że "podejrzana aktywność" jest pojęciem całkowicie arbitralnym, a mająca ją wykrywać "sztuczna inteligencja" jest nadzwyczaj "głupia" w dostrzeganiu jej w czysto losowych miejscach. Innymi słowy, należałoby oczekiwać, że system bankowy oparty o CBDC byłby wyjątkowo narażony nie tylko na rozmyślne polityczne ingerencje (takie jak opatrywanie pieniędzy datą ważności), ale też na przypadkowe blokady dostępu do środków, które mógłby zdejmować nie pracownik banku na szczeblu lokalnym, a jedynie biurokrata na szczeblu centralnym.
Gdyby zatem komukolwiek wciąż brakowało powodów, by mieć się na baczności przed wzmiankowanym patentem, stanowiącym domknięcie globalnego monetarnego totalitaryzmu, niech podda on powyższe kwestie szczególnemu namysłowi. Można być bowiem pewnym, że gdy przyjdzie czas, CBDC będą stręczone masom jako panaceum co najmniej równie zbawienne, jak pewne inne "rozwiązania" znane z ostatnich trzech lat - i wtedy, chcąc zachować niezależność od systemu, trzeba będzie im postawić co najmniej równy opór.
1. Wdrożenie niniejszego zjawiska nie wymaga przestawienia istniejącej bankowości elektronicznej na protokół blockchain. Wystarczy, że indywidualne rachunki zostaną przepisane z bilansów banków komercyjnych na bilans banku centralnego, a dana waluta stanie się de facto CBDC. W związku z tym ludzie dobrej woli gotowi torpedować wszelkie próby przeforsowania rzeczonego wynalazku powinni śledzić proponowane zmiany w prawie bankowym nie tylko na płaszczyźnie technologicznej, ale też - a może przede wszystkim - na płaszczyźnie rachunkowej.
2. Poza oczywistymi zagrożeniami prywatności i wyjątkowo inwazyjnej monetarnej ingerencji, CBDC niosą też ze sobą zagrożenie immanentnej dysfunkcjonalności. Nie sposób sobie wyobrazić, żeby w swym uniwersalnym wścibstwie CBDC nie były powiązane z algorytmami bezustannie skanującymi indywidualne rachunki pod kątem "podejrzanej aktywności". Każdy zaś, komu kiedykolwiek niespodzianie zawieszono konto w którymkolwiek z "serwisów społecznościowych", wie doskonale, że "podejrzana aktywność" jest pojęciem całkowicie arbitralnym, a mająca ją wykrywać "sztuczna inteligencja" jest nadzwyczaj "głupia" w dostrzeganiu jej w czysto losowych miejscach. Innymi słowy, należałoby oczekiwać, że system bankowy oparty o CBDC byłby wyjątkowo narażony nie tylko na rozmyślne polityczne ingerencje (takie jak opatrywanie pieniędzy datą ważności), ale też na przypadkowe blokady dostępu do środków, które mógłby zdejmować nie pracownik banku na szczeblu lokalnym, a jedynie biurokrata na szczeblu centralnym.
Gdyby zatem komukolwiek wciąż brakowało powodów, by mieć się na baczności przed wzmiankowanym patentem, stanowiącym domknięcie globalnego monetarnego totalitaryzmu, niech podda on powyższe kwestie szczególnemu namysłowi. Można być bowiem pewnym, że gdy przyjdzie czas, CBDC będą stręczone masom jako panaceum co najmniej równie zbawienne, jak pewne inne "rozwiązania" znane z ostatnich trzech lat - i wtedy, chcąc zachować niezależność od systemu, trzeba będzie im postawić co najmniej równy opór.
Tuesday, April 4, 2023
Judasz jako praojciec antyewangelii marksizmu
Praojcem marksizmu, czyli antyewangelii zazdrości, nie jest Hegel ani Saint-Simon, tylko Judasz. W jego świętoszkowatym pytaniu "czemu to nie sprzedano tego olejku za trzysta denarów i nie rozdano ich ubogim?" zawierają się wszystkie kluczowe elementy tej ideologii: zawistne podbechtywanie, aprobata dla demoralizującego rozdawnictwa i złodziejska obłuda.
Natomiast odpowiedź Chrystusa - "zostaw ją (...) bo ubogich zawsze macie u siebie" - jest w swym duchu nie tylko antymarksistowska, ale też, szerzej rzecz ujmując, jednoznacznie antyegalitarystyczna. Biedni będą istnieć zawsze, bo bieda i bogactwo to kategorie względne, a tym samym każda nierówność stanowi wodę na młyn dla roszczeniowych populistów, podczas gdy absolutna równość może oznaczać jedynie absolutną nędzę i całkowity rozkład społeczno-gospodarczy.
Rzecz zatem nie w tym, czy istnieją nierówności i względne ubóstwo niektórych, tylko w tym, czy względnie bogaci roztropnie poprawiają bezwzględny status swoich mniej majętnych bliźnich poprzez zwiększanie ich produktywności w ramach działalności przedsiębiorczej (lub poprzez precyzyjnie ukierunkowaną dobroczynność wynikającą z aktu dobrej woli).
Innymi słowy, egalitaryzm to, mówiąc po rothbardowsku, bunt przeciw naturze, który jest szczególnie niszczycielski wtedy, gdy stroi się z jednej strony w marksistowską dialektykę, a z drugiej strony w ewangeliczne ideały. Całe szczęście, że nawet minimalnie uważni czytelnicy Ewangelii muszą zdawać sobie sprawę, jak fundamentalnie przeciwstawne są oba te źródła uzasadnień, a nawet minimalnie uważni czytelnicy marksistowskiej antyewangelii - jak fundamentalnie bałamutna i nielogiczna jest ona sama.
Natomiast odpowiedź Chrystusa - "zostaw ją (...) bo ubogich zawsze macie u siebie" - jest w swym duchu nie tylko antymarksistowska, ale też, szerzej rzecz ujmując, jednoznacznie antyegalitarystyczna. Biedni będą istnieć zawsze, bo bieda i bogactwo to kategorie względne, a tym samym każda nierówność stanowi wodę na młyn dla roszczeniowych populistów, podczas gdy absolutna równość może oznaczać jedynie absolutną nędzę i całkowity rozkład społeczno-gospodarczy.
Rzecz zatem nie w tym, czy istnieją nierówności i względne ubóstwo niektórych, tylko w tym, czy względnie bogaci roztropnie poprawiają bezwzględny status swoich mniej majętnych bliźnich poprzez zwiększanie ich produktywności w ramach działalności przedsiębiorczej (lub poprzez precyzyjnie ukierunkowaną dobroczynność wynikającą z aktu dobrej woli).
Innymi słowy, egalitaryzm to, mówiąc po rothbardowsku, bunt przeciw naturze, który jest szczególnie niszczycielski wtedy, gdy stroi się z jednej strony w marksistowską dialektykę, a z drugiej strony w ewangeliczne ideały. Całe szczęście, że nawet minimalnie uważni czytelnicy Ewangelii muszą zdawać sobie sprawę, jak fundamentalnie przeciwstawne są oba te źródła uzasadnień, a nawet minimalnie uważni czytelnicy marksistowskiej antyewangelii - jak fundamentalnie bałamutna i nielogiczna jest ona sama.
Labels:
bieda,
bogactwo,
egalitaryzm,
ewangelia,
marksizm,
nierówności
Sunday, April 2, 2023
Wnioski z trzech lat wzmożonego treningu odwagi
Czym w ostatecznym rachunku karmią się "władze i zwierzchności" tego świata? Nie bogactwem i nie władzą, tylko strachem szerokich mas, świadczącym o najwyższym stopniu kontroli nad ich życiem - kontroli zdolnej zdegradować człowieka do poziomu spanikowanego zwierzęcia, co daje degradującemu perwersyjne wrażenie bycia wyniesionym do poziomu wszechwładnego boga.
Stąd na przestrzeni ostatnich trzech lat byliśmy świadkami bezustannej, globalnie skoordynowanej i bezprecedensowo natarczywej kampanii strachu. Trzy lata temu owa kampania weszła w swą wstępną fazę: fazę sanitarną. Rok temu przeszła ona do fazy militarnej. Obecnie zaś jej prowodyrzy, zdając sobie sprawę ze "zmęczenia materiału" rzeczonych dwóch stadiów, starają się stopniowo uruchamiać fazę trzecią: fazę wirtualną.
Niedawny apel celebrytów wirtualnego świata o zahamowanie badań nad "sztuczną inteligencją" oraz zatroskane artykuły w prasie głównego nurtu dotyczące braku "regulacji" zdolnych nadać tym badaniom "odpowiedni kierunek" to pierwsze jaskółki owej kolejnej rundy tumanienia i przestraszania. Być może z czasem doczekamy się na tym polu bardziej stanowczych ruchów, np. sławetnych globalnych cyberataków z dawna zapowiadanych przez klikę z Davos, które zostaną przypisane zbytnio rozzuchwalonej "sztucznej inteligencji", dając asumpt do coraz nachalniejszego wmanewrowywania ludzkości w pułapkę rzekomo "bezpiecznych" i "odpornych na cyberataki" rozwiązań, takich jak cyfrowe waluty banków centralnych czy indywidualne "cyfrowe tożsamości". Możliwości jest tu co niemiara.
Tak czy inaczej, właściwy stosunek do wszystkich owych straszaków może być tylko jeden, i we wdzięczny sposób wyraża go słynne zawołanie osoby, którą wielu będzie dziś upamiętniać: "nie lękajcie się!". O ile bowiem panika mas jest dla domorosłych "władców świata" najsłodszą ambrozją, o tyle niezmącona odwaga i konsekwentne postępowanie zgodnie ze światłem rozumu i głosem sumienia jest dla nich najgorszym poniżeniem. Zadbajmy zatem o to, żeby, zwłaszcza po trzech latach tak wzmożonego treningu, odwaga i niezłomny spokój ducha były dla nas domyślnymi reakcjami na wszelkie "groźne" rewelacje stręczone nam przez globalne ośrodki wpływu. Tylko wówczas pozostaniemy w pełni wolni od ich kontroli niezależnie od zewnętrznych okoliczności - a na tym powinno zależeć w pierwszej kolejności każdej szanującej się jednostce.
Stąd na przestrzeni ostatnich trzech lat byliśmy świadkami bezustannej, globalnie skoordynowanej i bezprecedensowo natarczywej kampanii strachu. Trzy lata temu owa kampania weszła w swą wstępną fazę: fazę sanitarną. Rok temu przeszła ona do fazy militarnej. Obecnie zaś jej prowodyrzy, zdając sobie sprawę ze "zmęczenia materiału" rzeczonych dwóch stadiów, starają się stopniowo uruchamiać fazę trzecią: fazę wirtualną.
Niedawny apel celebrytów wirtualnego świata o zahamowanie badań nad "sztuczną inteligencją" oraz zatroskane artykuły w prasie głównego nurtu dotyczące braku "regulacji" zdolnych nadać tym badaniom "odpowiedni kierunek" to pierwsze jaskółki owej kolejnej rundy tumanienia i przestraszania. Być może z czasem doczekamy się na tym polu bardziej stanowczych ruchów, np. sławetnych globalnych cyberataków z dawna zapowiadanych przez klikę z Davos, które zostaną przypisane zbytnio rozzuchwalonej "sztucznej inteligencji", dając asumpt do coraz nachalniejszego wmanewrowywania ludzkości w pułapkę rzekomo "bezpiecznych" i "odpornych na cyberataki" rozwiązań, takich jak cyfrowe waluty banków centralnych czy indywidualne "cyfrowe tożsamości". Możliwości jest tu co niemiara.
Tak czy inaczej, właściwy stosunek do wszystkich owych straszaków może być tylko jeden, i we wdzięczny sposób wyraża go słynne zawołanie osoby, którą wielu będzie dziś upamiętniać: "nie lękajcie się!". O ile bowiem panika mas jest dla domorosłych "władców świata" najsłodszą ambrozją, o tyle niezmącona odwaga i konsekwentne postępowanie zgodnie ze światłem rozumu i głosem sumienia jest dla nich najgorszym poniżeniem. Zadbajmy zatem o to, żeby, zwłaszcza po trzech latach tak wzmożonego treningu, odwaga i niezłomny spokój ducha były dla nas domyślnymi reakcjami na wszelkie "groźne" rewelacje stręczone nam przez globalne ośrodki wpływu. Tylko wówczas pozostaniemy w pełni wolni od ich kontroli niezależnie od zewnętrznych okoliczności - a na tym powinno zależeć w pierwszej kolejności każdej szanującej się jednostce.
Wednesday, March 29, 2023
Wystarczy powiew normalności w świecie absurdu, by wywołać otrzeźwiający efekt kuli śnieżnej
Jaka jest najskuteczniejsza metoda promowania konsekwentnego szacunku dla wolności osobistej i własności prywatnej (zwłaszcza w połączeniu z aprobatą dla odpowiedzialności i gospodarności) w świecie bezustannego medialnego trajkotu i sloganowego tumanienia?
Otóż wystarczy zebrać stosunkowo niewielką masę krytyczną osób, które nigdy podobnemu trajkotowi i tumanieniu nie ulegały, uczynić je wystarczająco słyszalnymi, a następnie pozwolić wszystkim sztandarowym "gadającym głowom" na "robienie swojego", czyli uderzanie w coraz bardziej histerycznie i absurdalnie orwellowsko brzmiące tony. Im częściej bowiem normalni ludzie będą się dowiadywać, że niechęć wobec wszechobecnego etatystycznego pasożytnictwa i chęć godnego utrzymywania rodziny wskutek zachowywania całości owoców swojej pracy jest pochodną słabych wyników w szkole, nieudanego życia osobistego czy ulegania wschodniej propagandzie, tym liczniej będą zbierać się pod sztandarem tak niedorzecznie oczernianych wartości.
Jest to naturalna konsekwencja przesytu głupotą, siermiężnością i natarczywością massmedialnej indoktrynacji, która mogła się sprawdzać w triumfalistycznej, teatralnej formie charakterystycznej dla klasycznych totalitaryzmów, ale z czasem staje się kompletnie dysfunkcjonalna - czy wręcz autodestrukcyjna - w świecie miałkiej bezideowości serwowanej pod postacią coraz bardziej zaperzonych, ambarasujących wpisów na "portalach społecznościowych".
Innymi słowy, w świecie, w którym wielopiętrowy absurd jest domyślną formą masowej komunikacji, wystarczy konsekwentnie podsycany powiew oddolnej normalności, aby wywołać otrzeźwiający efekt kuli śnieżnej. Potem zaś należy już wyłącznie życzyć wszystkim ludziom dobrej woli, aby owa kula, raz rozpędzona, samoczynnie nabrała jak największych rozmiarów i dotoczyła się jak najdalej.
Otóż wystarczy zebrać stosunkowo niewielką masę krytyczną osób, które nigdy podobnemu trajkotowi i tumanieniu nie ulegały, uczynić je wystarczająco słyszalnymi, a następnie pozwolić wszystkim sztandarowym "gadającym głowom" na "robienie swojego", czyli uderzanie w coraz bardziej histerycznie i absurdalnie orwellowsko brzmiące tony. Im częściej bowiem normalni ludzie będą się dowiadywać, że niechęć wobec wszechobecnego etatystycznego pasożytnictwa i chęć godnego utrzymywania rodziny wskutek zachowywania całości owoców swojej pracy jest pochodną słabych wyników w szkole, nieudanego życia osobistego czy ulegania wschodniej propagandzie, tym liczniej będą zbierać się pod sztandarem tak niedorzecznie oczernianych wartości.
Jest to naturalna konsekwencja przesytu głupotą, siermiężnością i natarczywością massmedialnej indoktrynacji, która mogła się sprawdzać w triumfalistycznej, teatralnej formie charakterystycznej dla klasycznych totalitaryzmów, ale z czasem staje się kompletnie dysfunkcjonalna - czy wręcz autodestrukcyjna - w świecie miałkiej bezideowości serwowanej pod postacią coraz bardziej zaperzonych, ambarasujących wpisów na "portalach społecznościowych".
Innymi słowy, w świecie, w którym wielopiętrowy absurd jest domyślną formą masowej komunikacji, wystarczy konsekwentnie podsycany powiew oddolnej normalności, aby wywołać otrzeźwiający efekt kuli śnieżnej. Potem zaś należy już wyłącznie życzyć wszystkim ludziom dobrej woli, aby owa kula, raz rozpędzona, samoczynnie nabrała jak największych rozmiarów i dotoczyła się jak najdalej.
Tuesday, March 21, 2023
Bankowość "płynnopłciowa", czyli rozwijający się globalny krach finansowy jako przejaw ostentacyjnego buntu przeciw rzeczywistości
Starszym dyrektorem ("senior director") i szefem globalnych rynków ds. technologicznych programów strategicznych ("Head of Global Markets Technology Core Engineering Strategic Programs") strupieszałego banku Credit Suisse jest żonaty mężczyzna i ojciec dwójki dzieci, który na chwilę obecną określa się jako osoba "płynnopłciowa", czyli "nie będąca ani mężczyzną, ani kobietą", zaś wśród swoich głównych kompetencji wymienia on umiejętność "budowy kultury opartej na różnorodności, inkluzywności i autentyczności". Personaliów nie będą tutaj podawał: kogo rzecz interesuje, ten bez problemu je odnajdzie.
Innymi słowy, to nie jest szeregowy pracownik sektora bankowego, tylko postać należąca do kierownictwa instytucji mającej pod zarządzaniem aktywa warte ponad bilion (angielski trylion) franków szwajcarskich. I o ile osobom dotkniętym rozmaitymi schorzeniami psychicznymi należy domyślnie współczuć i w miarę możliwości otaczać je kompetentną pomocą - tak medyczną, jak i duchową - o tyle w momencie, gdy podobne osoby sprawują kontrolę nad globalnym systemem finansowym, nie należy mieć jakichkolwiek wątpliwości co do tego, dlaczego ów system jest na progu rozpadnięcia się jak domek z kart lub pogrążenia światowej gospodarki w odmętach hiperinflacji. Wszakże jeśli ktoś nie jest w stanie odróżnić męskości od kobiecości - w dodatku w odniesieniu do swojej własnej tożsamości - to co stoi na przeszkodzie temu, żeby nie umiał też odróżniać wypłacalności od niewypłacalności, zysku od straty i gospodarności od złodziejstwa?
Podsumowując, powód, dla którego globalna gospodarka (i szerzej: edukacja, kultura, obyczaje itd.) weszła ostatnimi czasy w spiralę przyspieszającego, samonapędzającego się rozpadu, jest oczywisty: jest nim ostentacyjny bunt przeciw rzeczywistości na rzecz nierzeczywistości, czyli wyniesienie na sztandary diabolicznej deklaracji "nie będę służył". I o ile zjawiska takie jak pieniądz tworzony z powietrza, bańki giełdowe traktowane jako przejaw gospodarczego dobrobytu i wykupywanie bankrutów traktowane jako przejaw "systemowej stabilizacji" mogą być dla przeciętnego człowieka zbyt abstrakcyjnymi symptomami wzmiankowanego buntu, o tyle umieszczanie jawnych szaleńców u steru największych instytucji finansowych świata powinno być w tym kontekście ostatecznym i uniwersalnie słyszalnym sygnałem alarmowym.
Jeśli bowiem nawet tak donośny sygnał zostanie zlekceważony, wówczas obecnemu systemowi gospodarczemu pozostaje życzyć wyłącznie całkowitego i bezpardonowego upadku - nie ze złej woli, lecz w imię elementarnej sprawiedliwości i boleśnie otrzeźwiającej pokuty.
Innymi słowy, to nie jest szeregowy pracownik sektora bankowego, tylko postać należąca do kierownictwa instytucji mającej pod zarządzaniem aktywa warte ponad bilion (angielski trylion) franków szwajcarskich. I o ile osobom dotkniętym rozmaitymi schorzeniami psychicznymi należy domyślnie współczuć i w miarę możliwości otaczać je kompetentną pomocą - tak medyczną, jak i duchową - o tyle w momencie, gdy podobne osoby sprawują kontrolę nad globalnym systemem finansowym, nie należy mieć jakichkolwiek wątpliwości co do tego, dlaczego ów system jest na progu rozpadnięcia się jak domek z kart lub pogrążenia światowej gospodarki w odmętach hiperinflacji. Wszakże jeśli ktoś nie jest w stanie odróżnić męskości od kobiecości - w dodatku w odniesieniu do swojej własnej tożsamości - to co stoi na przeszkodzie temu, żeby nie umiał też odróżniać wypłacalności od niewypłacalności, zysku od straty i gospodarności od złodziejstwa?
Podsumowując, powód, dla którego globalna gospodarka (i szerzej: edukacja, kultura, obyczaje itd.) weszła ostatnimi czasy w spiralę przyspieszającego, samonapędzającego się rozpadu, jest oczywisty: jest nim ostentacyjny bunt przeciw rzeczywistości na rzecz nierzeczywistości, czyli wyniesienie na sztandary diabolicznej deklaracji "nie będę służył". I o ile zjawiska takie jak pieniądz tworzony z powietrza, bańki giełdowe traktowane jako przejaw gospodarczego dobrobytu i wykupywanie bankrutów traktowane jako przejaw "systemowej stabilizacji" mogą być dla przeciętnego człowieka zbyt abstrakcyjnymi symptomami wzmiankowanego buntu, o tyle umieszczanie jawnych szaleńców u steru największych instytucji finansowych świata powinno być w tym kontekście ostatecznym i uniwersalnie słyszalnym sygnałem alarmowym.
Jeśli bowiem nawet tak donośny sygnał zostanie zlekceważony, wówczas obecnemu systemowi gospodarczemu pozostaje życzyć wyłącznie całkowitego i bezpardonowego upadku - nie ze złej woli, lecz w imię elementarnej sprawiedliwości i boleśnie otrzeźwiającej pokuty.
Thursday, March 16, 2023
Szybka hiperinflacyjna eutanazja jako "lekarstwo" na przewlekłą stagflacyjną chorobę
Depozyty upadłego banku SVB zostały w pełni pokryte przez federalny fundusz gwarancyjny, który oczywiście stosownych środków nie posiada, więc będzie musiał skorzystać z wsparcia Departamentu Skarbu, który z kolei albo dodatkowo wywłaszczy na tę okazję podatników, albo wyemituje dług skrzętnie skupywany przez Fed, co będzie się równało zalaniu sektora finansowego kolejną falą pieniądza z powietrza. Dodatkowo Fed ma udzielać innym zagrożonym bankom niskooprocentowanych "pożyczek", biorąc jako zabezpieczenie obligacje skarbowe i hipoteczne listy zastawne po ich cenie emisyjnej, która jest dużo wyższa od obecnej ceny rynkowej wskutek niedawnych podwyżek stóp procentowych. Innymi słowy, owe "pożyczki" również będą się sprowadzać do zalewania sektora bankowego nowymi falami pieniądza z powietrza.
Po naszej stronie oceanu dzieje się z grubsza to samo, na co wskazuje udzielenie strupieszałemu bankowi Credit Suisse "pożyczki" w wysokości 50 miliardów franków przez szwajcarski bank centralny, co - z pewnością każdy dostrzega tu już wyraźną regularność - również oznaczać będzie wtłoczenie w rynek finansowy ogromnej ilości nowych wirtualnych wpisów księgowych. Innymi słowy, banki centralne - główne zworniki panującego w świecie monetarnego komunizmu - najwyraźniej planują dosłowną powtórkę z rozrywki, z jaką mieliśmy do czynienia 14 lat temu, mimo tego, że wywołana podówczas inflacja monetarna zdołała już w międzyczasie wywołać dotkliwie odczuwalną inflację cenową na rynku podstawowych dóbr konsumenckich.
Okazuje się zatem, że zamiast pełzającej inflacji wynikającej z kaskady bankructw i idących w ich ślady szoków podażowych, polityczno-korporacyjne "władze i zwierzchności" wolą jednak sprokurować światu globalną hiperinflację: tzn. przewlekłe podtruwanie konsumenta pragną zastąpić jego szybką "eutanazją". Jest to skądinąd "uczciwe" postawienie sprawy - i jako takie wymaga ono po stronie zwykłych ludzi tym uczciwszego przygotowania do zderzenia z finansowym horyzontem zdarzeń, za którym wartościowe pozostaje tylko to, co od zawsze było bezcenne.
Po naszej stronie oceanu dzieje się z grubsza to samo, na co wskazuje udzielenie strupieszałemu bankowi Credit Suisse "pożyczki" w wysokości 50 miliardów franków przez szwajcarski bank centralny, co - z pewnością każdy dostrzega tu już wyraźną regularność - również oznaczać będzie wtłoczenie w rynek finansowy ogromnej ilości nowych wirtualnych wpisów księgowych. Innymi słowy, banki centralne - główne zworniki panującego w świecie monetarnego komunizmu - najwyraźniej planują dosłowną powtórkę z rozrywki, z jaką mieliśmy do czynienia 14 lat temu, mimo tego, że wywołana podówczas inflacja monetarna zdołała już w międzyczasie wywołać dotkliwie odczuwalną inflację cenową na rynku podstawowych dóbr konsumenckich.
Okazuje się zatem, że zamiast pełzającej inflacji wynikającej z kaskady bankructw i idących w ich ślady szoków podażowych, polityczno-korporacyjne "władze i zwierzchności" wolą jednak sprokurować światu globalną hiperinflację: tzn. przewlekłe podtruwanie konsumenta pragną zastąpić jego szybką "eutanazją". Jest to skądinąd "uczciwe" postawienie sprawy - i jako takie wymaga ono po stronie zwykłych ludzi tym uczciwszego przygotowania do zderzenia z finansowym horyzontem zdarzeń, za którym wartościowe pozostaje tylko to, co od zawsze było bezcenne.
Labels:
bank centralny,
bankructwo,
inflacja,
redystrybucja,
stagflacja
Wednesday, March 15, 2023
Kapitalizm: główny postrach samozwańczych ofiar
Kapitalizm to system, w którym nie tyle pracowitość gwarantuje sukces, co lenistwo gwarantuje porażkę. Stąd jest on uniwersalnym postrachem tych wszystkich, których pociągają ideologie lokujące źródło ich porażek poza nimi samymi: zwłaszcza w niechęci świata wobec ich złudzeń. Nie powinno zatem dziwić, że kapitalizm jest domyślnym winowajcą niepowodzeń wszelkich samozwańczych ofiar "toksycznego patriarchalizmu", "systemowego rasizmu", "rabunkowego antropocentryzmu" i nieskończonej serii wydumanych "fobii". Co znamienne, jest on owym winowajcą nawet wtedy, gdy jednym tchem sugeruje się przy okazji, że jedynym, ze wszech miar wolnym od arbitralnych uprzedzeń kryterium sukcesu jest w kapitalizmie obiektywnie mierzalna produktywność.
Gdy więc oskarżenia pod adresem danego systemu są tak wszechstronne i tak zbieżne w podsycającym je poznawczym dysonansie, wówczas można być pewnym, że uchwytuje on tak podstawową prawdę na temat obiektywnej rzeczywistości, jak nieśmiertelna fraza "kto nie pracuje, niech też nie je". To zaś sugeruje, że owe oskarżenia są ostatecznie kierowane pod adresem obiektywnej rzeczywistości, co przywodzi na myśl inną kanoniczną frazę: "nie będę służył". I to, oczywiście, też jest dostępny wybór, ale nie należy się łudzić, że kiedykolwiek będzie się uwolnionym od jego samobójczych następstw. Nieskończenie lepiej jest służyć, by i nam służono, ale to może się dokonać wyłącznie w świecie, w którym prawda zawsze góruje nad zachcianką.
Gdy więc oskarżenia pod adresem danego systemu są tak wszechstronne i tak zbieżne w podsycającym je poznawczym dysonansie, wówczas można być pewnym, że uchwytuje on tak podstawową prawdę na temat obiektywnej rzeczywistości, jak nieśmiertelna fraza "kto nie pracuje, niech też nie je". To zaś sugeruje, że owe oskarżenia są ostatecznie kierowane pod adresem obiektywnej rzeczywistości, co przywodzi na myśl inną kanoniczną frazę: "nie będę służył". I to, oczywiście, też jest dostępny wybór, ale nie należy się łudzić, że kiedykolwiek będzie się uwolnionym od jego samobójczych następstw. Nieskończenie lepiej jest służyć, by i nam służono, ale to może się dokonać wyłącznie w świecie, w którym prawda zawsze góruje nad zachcianką.
Sunday, March 12, 2023
Kaskada bankructw, CBDC i niezależność od globalnej polityczno-finansowej wieży Babel
Wspominałem niedawno o zabieganiu rządców Nigerii i Ukrainy o znalezienie się w gronie "pionierów" w zakresie wdrażania CBDC (cyfrowych walut banków centralnych). W pierwszym przypadku stosownym pretekstem jest przedstawianie CBDC jako panaceum na chroniczną korupcję i przestępczość finansową, a w drugim przypadku - podkreślanie ich rzekomej efektywności w dziele finansowej obsługi kraju ogarniętego konfliktem zbrojnym.
Nigeria ani Ukraina nie stanowią jednak globalnych finansowych opiniotwórców, w przeciwieństwie do USA. Już tylko zatem czekać, aż Fed ogłosi, że wprowadzenie CBDC - prace nad którym trwają w Stanach od grudnia zeszłego roku - jest najlepszym gwarantem zapobiegania upadkom instytucji takich jak Silicon Valley Bank czy niesławna kryptowalutowa giełda FTX, albo też podmiotów finansowych o dużo bardziej "systemowym" znaczeniu, które mogą zacząć się niebawem rozsypywać w ramach dłużnych efektów domina. Wszakże wszystkie transakcje dokonywane w CBDC są absolutnie jawne dla centralnego systemu nadzorczego, a tym samym - jak zapewne rychło usłyszymy - ich rejestr umożliwia kontrolowanie na bieżąco, czy "systemowo ważne" banki bądź fundusze inwestycyjne są odpowiednio dokapitalizowane.
Jeśli więc w najbliższym czasie dojdzie do naszych uszu podobny syreni śpiew, zaintonowany w USA i powtarzany na całym świecie, wówczas nie należy mieć najmniejszej wątpliwości, jak na niego odpowiedzieć: żądaniem nietykalności gotówki, likwidacji limitów płatności gotówkowych i rozmontowania wszelkich wścibskich "centralnych rejestrów" transakcji, zwłaszcza podlegających "międzynarodowo zharmonizowanym" regulacjom. Wtedy i tyko wtedy można być bowiem pewnym, że nie pozostało się biernym w oporze wobec wizji świata, w którym kupić ni sprzedać nie może nikt, kto nie jest oznaczony przez budowniczych globalnej wieży Babel.
Nigeria ani Ukraina nie stanowią jednak globalnych finansowych opiniotwórców, w przeciwieństwie do USA. Już tylko zatem czekać, aż Fed ogłosi, że wprowadzenie CBDC - prace nad którym trwają w Stanach od grudnia zeszłego roku - jest najlepszym gwarantem zapobiegania upadkom instytucji takich jak Silicon Valley Bank czy niesławna kryptowalutowa giełda FTX, albo też podmiotów finansowych o dużo bardziej "systemowym" znaczeniu, które mogą zacząć się niebawem rozsypywać w ramach dłużnych efektów domina. Wszakże wszystkie transakcje dokonywane w CBDC są absolutnie jawne dla centralnego systemu nadzorczego, a tym samym - jak zapewne rychło usłyszymy - ich rejestr umożliwia kontrolowanie na bieżąco, czy "systemowo ważne" banki bądź fundusze inwestycyjne są odpowiednio dokapitalizowane.
Jeśli więc w najbliższym czasie dojdzie do naszych uszu podobny syreni śpiew, zaintonowany w USA i powtarzany na całym świecie, wówczas nie należy mieć najmniejszej wątpliwości, jak na niego odpowiedzieć: żądaniem nietykalności gotówki, likwidacji limitów płatności gotówkowych i rozmontowania wszelkich wścibskich "centralnych rejestrów" transakcji, zwłaszcza podlegających "międzynarodowo zharmonizowanym" regulacjom. Wtedy i tyko wtedy można być bowiem pewnym, że nie pozostało się biernym w oporze wobec wizji świata, w którym kupić ni sprzedać nie może nikt, kto nie jest oznaczony przez budowniczych globalnej wieży Babel.
Labels:
bank centralny,
bankructwo,
cbdc,
pieniądz,
prywatność
Monday, February 27, 2023
Zmiana narracji o gwiazdorskim drobnoustroju a otwarcie orwellowskiej dziury pamięci
Odtajniony właśnie raport amerykańskiego Departamentu Energii sugeruje, że gwiazdorski drobnoustrój prawdopodobnie wydostał się z laboratorium. Innymi słowy, najbardziej głównonurtowe ośrodki przekazu zaczynają coraz bardziej dystansować się od dotychczas forsowanej narracji o "naturalnym" pochodzeniu rzeczonego mikroorganizmu. Tym samym potwierdzają one to - choć wciąż półgębkiem, bo słowo "wyciek" sugeruje przypadkowość opisywanego zdarzenia - co nawet minimalnie baczni obserwatorzy wydarzeń sprzed trzech i więcej lat wiedzieli i otwarcie mówili od początku, wbrew bezustannemu propagandowemu jazgotowi i wszechobecnej kryptocenzurze.
Nigdy nie dość powtarzać, że kluczowym elementem owej wiedzy nie jest biegłość w sprawach medycznych czy nawet politycznych, tylko elementarne rozeznanie duchowe, pozwalające zrozumieć motywacje samozwańczych "światowych elit", dla których globalne społeczeństwo nie jest niczym więcej, niż zbiorem laboratoryjnych zwierząt. Aby zaś maksymalnie zaakcentować, w jak bezgranicznym stopniu góruje się nad owymi "zwierzętami", mogąc zawsze zachować wobec nich bezkarność, przedstawiciele owych pseudoelit zawsze jawnie ogłaszają to, co chcą niebawem sprokurować światu: stąd słynne "Wydarzenie 201" zapowiadające w październiku 2019 rychłe pojawienie się "nowego zoonotycznego mikroorganizmu w koronie", stąd jeźdźcy Apokalipsy i łuskowiec (kluczowy element do niedawna "oficjalnej" narracji) na okładce "The Economist" z końca 2018, stąd dość jawne (a w każdym razie bez większych oporów odtajnione) finansowanie w Wuhan badań gain-of-function przez niejakiego Daszaka, jednego z totumfackich Fauciego, stąd stwierdzenie przez niejakiego Brighta, innego zausznika Fauciego, w czasie Milken Institute Future of Health Summit (październik 2019, tydzień po "Wydarzeniu 201"), że masowe testowanie na globalnej populacji zastrzyków mRNA wymagać będzie jakiegoś znaczącego "czynnika podniety" ("entity of excitement") itd. itp.
Rzecz jednak nie w tym, żeby okazywać w tym momencie jakikolwiek triumfalizm czy schadenfreude, tylko w tym, żeby uczulić jak najszersze rzesze ludzkie na fakt, że "zabawa" trwa dalej, w związku z czym w tej chwili testowane jest to, w jakim stopniu można bezceremonialnie wrzucić do orwellowskiej dziury pamięci trzy lata bezprecedensowego propagandowego tumanienia, gaslightingu, oczerniania i ideologicznego rugowania. Owo uczulanie jest zaś o tyle ważne, o ile "pomyślne" zaliczenie powyższego testu w opinii światowych pseudoelit gwarantuje, że następnym razem - a następny raz nadejdzie ponad wszelką wątpliwość - pójdą one jeszcze dalej i jeszcze bezczelniej będą utrzymywać, że ani nie są winne problemowi, ani nie stręczą światu "lekarstwa" gorszego od trucizny. Do tego dojdzie jednak jedynie wtedy, gdy się im na to przyzwoli - zaś najwyższym stopniem przyzwolenia jest dobrowolna amnezja połączona z odnowioną wolą współpracy. Oby zatem nikomu nie zbywało w tym kontekście ani na pamięci, ani na oporze, w których będzie się przejawiać najgłębszy rodzaj wolności: wolność ducha nieomamionego żadnym wielkim zwiedzeniem.
Nigdy nie dość powtarzać, że kluczowym elementem owej wiedzy nie jest biegłość w sprawach medycznych czy nawet politycznych, tylko elementarne rozeznanie duchowe, pozwalające zrozumieć motywacje samozwańczych "światowych elit", dla których globalne społeczeństwo nie jest niczym więcej, niż zbiorem laboratoryjnych zwierząt. Aby zaś maksymalnie zaakcentować, w jak bezgranicznym stopniu góruje się nad owymi "zwierzętami", mogąc zawsze zachować wobec nich bezkarność, przedstawiciele owych pseudoelit zawsze jawnie ogłaszają to, co chcą niebawem sprokurować światu: stąd słynne "Wydarzenie 201" zapowiadające w październiku 2019 rychłe pojawienie się "nowego zoonotycznego mikroorganizmu w koronie", stąd jeźdźcy Apokalipsy i łuskowiec (kluczowy element do niedawna "oficjalnej" narracji) na okładce "The Economist" z końca 2018, stąd dość jawne (a w każdym razie bez większych oporów odtajnione) finansowanie w Wuhan badań gain-of-function przez niejakiego Daszaka, jednego z totumfackich Fauciego, stąd stwierdzenie przez niejakiego Brighta, innego zausznika Fauciego, w czasie Milken Institute Future of Health Summit (październik 2019, tydzień po "Wydarzeniu 201"), że masowe testowanie na globalnej populacji zastrzyków mRNA wymagać będzie jakiegoś znaczącego "czynnika podniety" ("entity of excitement") itd. itp.
Rzecz jednak nie w tym, żeby okazywać w tym momencie jakikolwiek triumfalizm czy schadenfreude, tylko w tym, żeby uczulić jak najszersze rzesze ludzkie na fakt, że "zabawa" trwa dalej, w związku z czym w tej chwili testowane jest to, w jakim stopniu można bezceremonialnie wrzucić do orwellowskiej dziury pamięci trzy lata bezprecedensowego propagandowego tumanienia, gaslightingu, oczerniania i ideologicznego rugowania. Owo uczulanie jest zaś o tyle ważne, o ile "pomyślne" zaliczenie powyższego testu w opinii światowych pseudoelit gwarantuje, że następnym razem - a następny raz nadejdzie ponad wszelką wątpliwość - pójdą one jeszcze dalej i jeszcze bezczelniej będą utrzymywać, że ani nie są winne problemowi, ani nie stręczą światu "lekarstwa" gorszego od trucizny. Do tego dojdzie jednak jedynie wtedy, gdy się im na to przyzwoli - zaś najwyższym stopniem przyzwolenia jest dobrowolna amnezja połączona z odnowioną wolą współpracy. Oby zatem nikomu nie zbywało w tym kontekście ani na pamięci, ani na oporze, w których będzie się przejawiać najgłębszy rodzaj wolności: wolność ducha nieomamionego żadnym wielkim zwiedzeniem.
Labels:
gaslighting,
koronawirus,
Orwell,
pandemia,
propaganda
Subscribe to:
Posts (Atom)