Monday, July 22, 2024

Infantylizm jako poniżający i antyludzki eskapizm

Niezrównany degradacyjny potencjał wszechobecnego infantylizmu wynika z tego, że nie jest on po prostu czysto emocjonalnym stosunkiem do rzeczywistości. Klasyczni romantycy też byli w swoim nastawieniu do świata czysto emocjonalni, ale ich emocjonalność była głęboka, refleksyjna i świadomie wyobcowana - tzn. opierała się ona na gruntownym i dotkliwym rozumieniu unikatowej pozycji i roli człowieka we wszechświecie.

Tymczasem infantylizm jest emocjonalnością miałką, histeryczną i roszczeniową, dostarczającą nieograniczonej liczby pretekstów do uciekania od unikatowej pozycji i roli człowieka we wszechświecie wraz z jej wyjątkowymi perspektywami, powinnościami i zobowiązaniami. Co więcej, każdy taki akt eskapizmu obliczony jest na wzbudzenie w uciekinierze taniego samozadowolenia związanego z przekonaniem, że dokonuje on nie swojej własnej dewaluacji, tylko dowartościowania "zmarginalizowanych" elementów rzeczywistości.

I tak, przykładowo, infantylizm zezwierzęca człowieka uczłowieczając zwierzęta, uprzedmiotawia człowieka upodmiotowiając Ziemię i ogłupia człowieka intelektualizując maszyny, a zatem poniża człowieka wywyższając wszystko, co nieludzkie, dając mu jednocześnie w tym poniżeniu ckliwą, quasi-dekadencką satysfakcję. Zasadniczym błędem jest w związku z tym przeświadczenie, że zdziecinnienie - nawet najbardziej masowe i programowe - jest z definicji czymś pociesznie niewinnym i w gruncie rzeczy nieszkodliwym. Jest wręcz przeciwnie, bo opiera się ono na ubieraniu szkodzenia samemu sobie w kostium pociesznej niewinności, a tym samym na definicyjnym zaimpregnowaniu się na możliwość dostrzeżenia w swojej postawie jakiegokolwiek problemu.

Podsumowując, nieodpowiedzialnego trajkotania o "psich mamach", "kocich tatach", "przyjaznych robotach" czy "zbrodniach przeciw przyrodzie" nie należy puszczać płazem, zgodnie ze starą zasadą, że psucie świata jest ściśle uwarunkowane psuciem opisującego go języka. Tylko wtedy bowiem świat może być w dobrym stanie, gdy jego najważniejszy mieszkaniec będzie zdawał sobie w pełni sprawę z wagi swojej pozycji, dzięki czemu będzie w stanie uczynić z niej jak najlepszy pożytek.

Thursday, July 18, 2024

Gdy psucie świata kończy się na psuciu języka

Powszechnie znane porzekadło głosi, że psucie świata zaczyna się od psucia języka. W czasach marnego wyczulenia na słowo bywa też jednak tak, że psucie świata nie zaczyna, a kończy się na psuciu języka: tzn. zakres dokonanego zepsucia staje się oczywisty dla szerszych warstw społecznych dopiero wtedy, gdy język zaczyna ulegać fundamentalnej dysfunkcjonalizacji. Wówczas, co znamienne, najbardziej spektakularnymi obnażycielami tego stanu rzeczy mogą się okazać nie pryncypialni myśliciele, moraliści, społecznicy czy duchowni, tylko zawodowo rzetelni językoznawcy - i to w dodatku tacy, którzy na co dzień czują się pełnoprawnymi członkami "głównego nurtu".

Innymi słowy, bywa tak, iż szerokie rzesze ludzkie przekonują się ze zdumieniem, że od dawna "mówią prozą" nie wtedy, gdy jakiś mężny weredyk krzyknie nagle: "król jest nagi", tylko wtedy, gdy jakiś medialnie oswojony lingwista powie nagle mimochodem: "król to nie to samo, co królik" albo "nagi nie znaczy skąpo ubrany". I wówczas okazuje się, że wichrzyciele już nie tylko są u bram, ale dawno je sforsowali, a zwykłemu człowiekowi pozostaje wybrać, czy się do nich przyłączyć, czy też stawić im kategoryczny opór: opór wyrażający się już choćby w skrupulatnej dbałości o to, aby "odpowiednie dać rzeczy słowo" i aby "język giętki powiedział wszystko, co pomyśli głowa". Tylko wtedy bowiem głowa rzeczywiście może myśleć, nie zaś biernie przetwarzać to, co w niej zechciał ukradkowo umieścić ten czy inny "inżynier dusz": to zaś jest umiejętność absolutnie kluczowa dla tych wszystkich, którzy nie chcą duszy zatracić.

Wednesday, July 17, 2024

O boczeniu się na zdychanie zwierząt, czyli ślepy zaułek infantylistycznej nierzeczywistości

Wszystkie języki naturalne, jako łady spontaniczne, zawierają w sobie zbiorową, wielowiekową mądrość, która umożliwia sprawną i wielopłaszczyznową komunikację przede wszystkim dlatego, że odzwierciedla ona obiektywną naturę rzeczywistości i zawartych w niej zasadniczych kategorialnych rozróżnień. Stąd każda rewolucja - chcąc odebrać człowiekowi dostęp do tej mądrości - musi posiłkować się sztuczną i nachalnie stręczoną nowomową.

Jednym z wyżej wspomnianych i absolutnie kluczowych rozróżnień, jakie jest obecne w wielu językach naturalnych, jest podział na świat ludzki i świat zwierzęcy, czyli z jednej strony na świat rozumu, sumienia i woli, a z drugiej strony na świat instynktu, przywiązania i odruchu. Polszczyzna ma pod tym względem nad wyraz głęboko rozwinięte ontologiczne intuicje: otóż człowiek się nazywa, a zwierzę się wabi, człowiek współżyje, a zwierzę się parzy, człowiek się przymila, a zwierzę się łasi, no i wreszcie człowiek umiera, a zwierzę zdycha.

Do owego kardynalnego podziału nawiązał niedawno popularny językoznawca będący jednym z ostatnich "publicznych intelektualistów" w dobrym tego słowa znaczeniu (czyli kompetentnych specjalistów w swojej dyscyplinie umiejących w sposób rzetelny i przystępny dzielić się swoją wiedzą z szeroką publicznością). O ile jednak wypowiedziane przez niego stwierdzenie było, zdałoby się, oczywiste, a więc nie mówiące nic szczególnego o stanie społeczeństwa, o tyle odzew na nie ze strony znacznej części widzów był bardzo znamienny. Dość wspomnieć, że wśród reakcji negatywnych te stosunkowo stonowane przyjmowały - nawet wśród osób od dawna ceniących publiczną działalność wzmiankowanej postaci - formę przedszkolnych dąsów o treści: "od teraz już tego pana nie lubię" albo "a cóż ten pan może w tym temacie wiedzieć". Reakcji mniej stonowanych nie warto natomiast przytaczać.

Odzew ów stanowi zatem nic innego, jak kolejną z nieskończonej serii ilustracji tego, co jest najbardziej charakterystyczną cechą obecnych tzw. rozwiniętych społeczeństw, o której nigdy nie dość przypominać, bo bez jej zrozumienia nie sposób zrozumieć patowej sytuacji, w jakiej społeczeństwa te się znajdują. Otóż cechą tą jest infantylizm, czyli nie tyle rewolucyjny bunt przeciw obiektywnej naturze rzeczywistości, co postrewolucyjne dąsanie się na to, że rzeczywistość ma jakąkolwiek obiektywną naturę, połączone ze, zdałoby się, immanentną niezdolnością do uzmysłowienia sobie tego faktu.

Innymi słowy, globalne "rozwinięte społeczeństwo", przeorane na przestrzeni ostatnich kilkuset lat całą serią politycznych, gospodarczych, kulturowych i duchowych rewolucji, a także bezustannie karmione ich skumulowanymi pozostałościami, po raz pierwszy w historii czuje się nienaturalnie w kontakcie z naturą świata, który zamieszkuje. Jako że jednak natura świata z definicji nie ustąpi przed grymasami jego mieszkańców - zwłaszcza przed grymasami przyjmującymi formę nie wielkich, rewolucyjnych projektów, tylko dziecinnego tupania nóżką - nie sposób dziwić się temu, że w ostatnim czasie człowiekowi coraz bardziej wymyka się z rąk nie tylko zdolność "czynienia sobie ziemi poddaną", ale też umiejętność czynienia sobie poddanym samego siebie, czyli życie w zgodzie z tym, kim się jest, a nie z tym, kim by się być chciało, a kim się być nie może.

Podsumowując, infantylistyczne przekonanie o "nienaturalności natury", które znajduje swój wyraz również w erozji odwiecznych intuicji językowych, można nazwać z pełną odpowiedzialnością ontologicznym ślepym zaułkiem, kulminacją wielu wieków "rewolucyjnego" pędu w jego kierunku. I o ile to, jak szybko można się z niego wycofać i czy w ogóle da się tego dokonać czysto ludzkim wysiłkiem, jest kwestią, którą każdy musi przemyśleć osobiście, o tyle świadomość zastanej sytuacji i jej obiektywnego charakteru powinna jak najszybciej stać się udziałem jak najszerszych mas. Inaczej bowiem stanie się tak, że rzeczywistość upomni się o człowieka znacznie szybciej, niż on upora się ze swą nierzeczywistością - a to jest ostatnią rzeczą, jakiej powinniśmy sobie życzyć.

Tuesday, July 16, 2024

Spektakl, zamach, cud, czy wszystko w jednym?

W temacie "spektakl czy nie spektakl" można na chwilę obecną rzec przynajmniej tyle: otóż zaaranżować można z całą pewnością kwestie takie, jak dogodne przystawienie drabiny do jedynego istotnego wzniesienia w okolicy, uporczywe ignorowanie przez rzekomo wysokiej klasy profesjonalistów podejrzanej postaci, na którą zwracali im uwagę zebrani wokół "amatorzy", czy też rażące złamanie protokołu bezpieczeństwa przez snajpera, który zamiast wystrzelić prewencyjnie do ewidentnego zamachowca, wystrzelił dopiero w reakcji na atak tamtego. Trudno natomiast przyjąć, że da się zaaranżować zwrot głowy w ostatniej chwili, postrzelenie "jedynie" ucha i śmierć postronnej osoby.

Innymi słowy, wiele wskazuje na to, że życzono sobie śmierci oczywistej postaci, ale opatrznościowo zdołała ona ocalić życie - i jest to wniosek niezależny od tego, czy uznaje się ją za "wolny elektron" autentycznie przeszkadzający kryptokratyczemu reżimowi, czy za jego pacynkę, która miała zostać poświęcona dla "większej sprawy". Liczą się w tym kontekście konsekwencje, a te w wypadku śmierci inkryminowanej figury natychmiastowo pogrążyłyby USA w wojnie domowej, pretekst opanowania której mógłby posłużyć reżimowi do podpalenia kolejnych globalnych beczek prochu lub zintensyfikowania konfliktów zbrojnych w tych miejscach, gdzie obecnie już się one toczą. W jakim celu? Otóż nie w celu gospodarczym czy politycznym - bo potencjalna nuklearna anihilacja nie sprzyja ani bogactwu, ani władzy, nawet z punktu widzenia kompleksu militarno-bezpieczniackiego - ale w celu czysto psychopatycznym, pozwalającym poczuć się samozwańczym "elitom za elitami" jak dosłowni bogowie, zdolni do uznaniowego zakończenia tego wszystkiego, co Pan Bóg onegdaj rozpoczął.

Tak czy inaczej, ludzkość po raz kolejny otrzymała na kredyt więcej czasu na uporządkowanie swoich spraw - i to nie w wymiarze gospodarczym czy politycznym, bo tamtejsze ogniska choroby są wyłącznie symptomami, a nie przyczynami, tylko w wymiarze moralnym, duchowym i personalnym (w najgłębszym tego słowa znaczeniu). Na to bowiem, jak potoczą się kolejne wydarzenia w spektaklu zwanym "światową polityką", nie ma decydującego wpływu żaden człowiek ani nawet żadna społeczność - każdy człowiek ma natomiast prawo i obowiązek postępować w codziennym życiu tak słusznie i godnie, jakby kurtyna mogła opaść w dowolnej chwili. Więcej zrobić nie sposób - ale też w ostatecznym rachunku nic więcej zrobić nie trzeba.

Saturday, July 6, 2024

Indeksowe fundusze ETF jako potencjalne katalizatory giełdowych baniek

Indeksowe ETF-y, od dawna fetowane jako najbezpieczniejsze instrumenty umożliwiające pasywne inwestowanie w zdywersyfikowane portfele akcyjne, mają istotny, a rzadko podnoszony mankament: mogą łatwo sprzyjać pęcznieniu giełdowych baniek. Nie może być inaczej w sytuacji, gdy popularność i dostępność ETF-ów konsekwentnie rośnie, podczas gdy liczba akcji wyemitowanych przez spółki przynależące do danego indeksu pozostaje niezmienna.

Innymi słowy, jak głosi najbardziej podstawowa prawda ekonomiczna, nie istnieje nic takiego jak darmowy obiad czy zysk bez ryzyka. A zatem, im więcej osób próbuje pasywnie "podczepiać się" pod ogólny wzrost gospodarczy poprzez regularne inwestycje w akcje największych spółek giełdowych, w tym większym stopniu, ceteris paribus, ich wyceny odrywają się od czynników fundamentalnych.

Nawet więc przy założeniu, że główną i najczęstszą przyczyną baniek giełdowych jest ekspansja monetarna banków centralnych, indeksowe ETF-y okazują się bardzo poręcznymi pasami transmisyjnymi owej ekspansji, przyczyniającymi się do przewlekłości sztucznych boomów i spekulacyjnych manii, a tym samym zwiększającymi ryzyko utopienia istotnej części swojego kapitału w ich fazie szczytowej.

Rzeczony problem mógłby zniknąć wtedy, gdyby spółki indeksowe regularnie emitowały nowe akcje. Wówczas w miarę upływu czasu coraz więcej osób mogłoby się stawać ich udziałowcami, ale dokonywałoby się to kosztem wartości udziałów wcześniejszych akcjonariuszy. Zmniejszyłoby to zatem tempo wzrostu wyceny indeksów (potencjalnie zmniejszając ogólną atrakcyjność akcji względem innych klas aktywów inwestycyjnych), ale mogłoby uczynić ów wzrost bardziej harmonijnym i konsekwentnym w dłuższej perspektywie.

Innym rozwiązaniem byłoby tu wchodzenie na giełdę coraz większej liczby dużych spółek, które trafiałyby następnie do wielu równolegle funkcjonujących indeksów kapitalizacyjnych, choć to rodziłoby naturalne pytania o to, wedle jakiego klucza pozakapitalizacyjnego należałoby konstruować owe indeksy, a tym samym zmniejszałoby zalety dywersyfikacyjne związane z inwestowaniem w odnośne ETF-y.

Finalny wniosek wypływający z powyższych uwag wydaje się być następujący: chcąc sukcesywnie i realnie pomnażać swój kapitał, nie da się do końca uciec od podejścia aktywnego, a więc wymagającego osobistej inicjatywy i indywidualnego osądu prognostycznego. To zaś oznacza, że wszelkie rzekome "święte Graale" zapewniające stabilne i przyzwoite zyski przy minimum ryzyka okazują się potencjalnie równie zwodnicze, co ich szerzej rozpoznane odpowiedniki kuszące astronomicznymi zyskami przy umiarkowanie dużym ryzyku. Słowem, raz jeszcze kłania się tu nam fundament zdrowej ekonomii głoszący, że bez pracy nie ma kołaczy, bez zachodu nie ma miodu, a pieczone gołąbki nie lecą same do gąbki - nawet (a może zwłaszcza?) w dobie powszechnej cyfryzacji, automatyzacji i dostępności tanich usług maklerskich.

Tuesday, July 2, 2024

Wolność naturalna versus "wolność" gnostycka

Na poziomie metafizycznym można w ostatecznym rachunku wyróżnić dwie koncepcje wolności, które - z braku bardziej przystępnych określeń - można by nazwać wolnością naturalną i wolnością gnostycką.

Wolnością naturalną może się w pełni cieszyć podmiot, który w pierwszej kolejności poprawnie zdefiniuje swój przyrodzony gatunkowy potencjał oraz immanentne prawa rządzące jego relacją z przedmiotowym otoczeniem, następnie zaś doprowadzi do sytuacji, w której żadne inne podmioty nie będą w stanie siłowo uniemożliwiać mu realizacji owego potencjału (samodzielnej bądź zespołowej), ani też on nie będzie w stanie uniemożliwiać im realizacji ich analogicznego potencjału.

Natomiast wolność gnostycka to hipotetyczny stan rzeczy, w którym dany podmiot nie tyle działa w oparciu o wiedzę dotyczącą immanentnych praw rzeczywistości, co skutecznie wyzwala się spod ich władzy, stając się swoim wyłącznym prawodawcą na poziomie nie tylko społecznym, ale też logicznym i metafizycznym. Innymi słowy, jest to stan rzeczy, w którym dany podmiot nie tyle może zrealizować swój potencjał w ontologicznie wyznaczonych mu granicach, co na mocy własnej woli unieważnia wszelkie tego rodzaju granice.

Aprobatę dla pierwszej z tych koncepcji można odnaleźć choćby w "Etyce wolności" Rothbarda, metodologicznie opartej na fundamentach arystotelesowsko-tomistycznych, dedukcyjno-prakseologicznych i przyczynowo-realistycznych. Afirmacja drugiej z nich pojawia się z kolei np. w "Jedynym i jego własności" Stirnera czy w tyradach szatana z "Raju utraconego" Miltona. I o ile pierwsza z nich pozwala w swej logicznej niesprzeczności i metafizycznej spójności na faktyczne spełnianie się podmiotu w jego bytowych możnościach, o tyle druga jest performatywnie antynomicznym mirażem, pogoń za którym prowadzi ostatecznie do samozniewolenia i samozniszczenia (wiążącego się na ogół z poważnymi szkodami dla otoczenia).

Stąd kluczowe jest niemylenie obu tych koncepcji w kontekście deliberacji nad zasadami prawno-politycznymi służącymi zabezpieczaniu wolności w życiu społecznym. Nieostrożność na tym polu może bowiem doprowadzić np. do sytuacji, w której realne prawo do decydowania o sobie utożsami się z wydumanym "prawem do bycia, kim się chce", a kardynalną zasadę równości wobec prawa uzna się za inną nazwę roszczeniowej i potencjalnie paraliżującej "zasady niedyskryminacji". Częste zaś grzęźnięcie w podobnych nieporozumieniach grozi zniechęcaniem do filozofii konsekwentnego poszanowania dla wolności osobistej, co jest zawsze rezultatem o tyle niefortunnym, o ile filozofia ta ma aż nadto wielu w pełni świadomych nieprzyjaciół lubujących się w jej oczernianiu.

Podsumowując, wolność ma przed sobą najlepsze perspektywy wtedy, gdy w pełni uwolni się od swoich bałamutnych karykatur: albo, inaczej rzecz ujmując, tym bardziej można się stawać wolnym człowiekiem, im bardziej jest się odpornym na zgubne przekonanie, że zwieńczeniem tego procesu jest stanie się Panem Bogiem.

Saturday, May 25, 2024

Wolność i własność jako stawki w walce uwznioślającego sensu z samobójczym absurdem

Bezwarunkowy szacunek dla własności prywatnej, swobody gospodarczej i wolnej przedsiębiorczości nie może wynikać jedynie czy przede wszystkim z tego, że służy on bogactwu czy dobrobytowi społecznemu. Zamiast tego powinien on wynikać nade wszystko z faktu, że tylko człowiek mogący swobodnie dysponować swoją sprawiedliwie zdobytą własnością może być coraz bardziej produktywny dla swoich bliźnich i cieszyć się w związku z tym zasłużoną nagrodą za swoją pracowitość, roztropność i obrotność.

Innymi słowy, głównym czynnikiem motywującym powinna być w tym kontekście nie zamożność, tylko godność wynikająca z samodyscypliny, o której zamożność jedynie poświadcza. Nie może być inaczej w świecie kompletnej inwersji wartości, w którym jej ofiary myślą z rozrzewnieniem o rozmaitych "ekosocjalizmach", "technokomunizmach" czy "kapitalizmach interesariuszy" (czyli polityczno-korporacyjnych komunofaszyzmach) nie wskutek rojeń o "powszechnym i darmowym dobrobycie", ale wskutek pragnienia powszechnej, reglamentowanej nędzy (w imię "praw zwierząt", "walki z globalnym ociepleniem", "inkluzywności" itp.).

Podsumowując, w świecie obłędnej ideologicznej mizantropii i duchowego samobójstwa naczelnym hasłem przyświecającym wszystkim orędownikom nienaruszalności wolności gospodarczej, własności prywatnej i swobody międzyludzkiej współpracy powinno być nie "wznosząca fala podnosi wszystkie łodzie", tylko "kto nie pracuje, niech też nie je". To znaczy: jeśli w imię ideologicznych fantazmatów ktoś chce nie tylko żywić się cudzym kosztem, ale też ograniczać możliwość dowolnie obfitego żywienia się przez innych, wówczas w opozycji do niego i jemu podobnych należy gromadzić przede wszystkim tych, którzy nie tyle hołdują "konsumpcyjnemu materializmowi", co doceniają unikatową wartość czynienia sobie ziemi poddaną. Tylko wówczas bowiem wolność i własność mogą okazać się stawką w najbardziej fundamentalnej z walk: tej o zwycięstwo uwznioślającego sensu nad samobójczym absurdem.