Wednesday, December 30, 2009

Jak pomagać potrzebującym? Krótka refleksja osobista.

Zgodnie ze stanowiskiem nazywanym priorytaryzmem, w pierwszej kolejności powinno się pomagać tym, którzy znajdują się w najgorszej sytuacji materialnej. Biorąc pod uwagę obowiązywanie prawa malejącej użyteczności krańcowej, nie należałoby uznawać, że jest to stanowisko nierozsądne – prawdopodobnym jest, że pomoc dla tych, których najbardziej podstawowe potrzeby nie są zaspokojone, przyniesie bardzo znaczny wzrost społecznej użyteczności, dużo większy, niż na przykład dawanie kosztownych prezentów milionerom.

Uznawszy jednak, co stoi powyżej, zadać należy kluczowe w tym kontekście pytanie: jak pomagać tym najbardziej potrzebującym i kto miałby się tym zająć? Zgodnie z rozróżnieniem Oppenheimera mamy tu do wyboru dwie opcje: opcję polityczną, czyli opartą na przymusowej redystrybucji, oraz opcję ekonomiczną, opartą na dobrowolności i kontraktowości lub charytatywności. Pierwszą z tych opcji są w stanie bezpośrednio realizować jedynie politycy oraz urzędnicy, pośrednio zaś wyborcy, drugą natomiast jest w stanie realizować każdy, niezależnie od wieku, stanu i zasobności portfela.

Początkowo mogłoby się wydawać, że kontrolowany przez polityków aparat przemocy i przymusu może być skutecznym gwarantem tego, że część bogactwa wypracowywanego przez posiadający odpowiednie pobudki i możliwości segment społeczeństwa trafi do tych grup, które z rozmaitych, często niezawinionych względów nie są w stanie samodzielnie zaspokoić swych najbardziej zasadniczych potrzeb. Zanim jednak udzieli się powyższemu rozumowaniu aprobaty, trzeba odpowiedzieć sobie na dwa odnośne pytania: jakie mogą być pozostałe konsekwencje tego rodzaju wymuszonej redystrybucji (również te długofalowe i początkowo niewidoczne) oraz jakie mamy powody, aby ufać w jej wydajne i bezinteresowne nadzorowanie?

W niniejszym tekście chcę zasugerować, że konsekwencje politycznie przeprowadzanego rozdziału dochodu społecznego są wyłącznie negatywne. Po pierwsze, użyteczność stanowi wielkość psychologiczną, mierzalną jedynie na skali porządkowej i jedynie przez odczuwający jej wzrost lub spadek podmiot, a więc w pułapkę tego, co Hayek określił jako „zgubna pycha rozumu” wpadają wszyscy ci, którzy twierdzą, że pewna (politycznie wymuszona) strata zamożnych może być obiektywnie niższa niż odpowiadający jej zysk ubogich. Skąd na przykład wiadomo, że ubogi nie wyda przyznanego mu zasiłku w sposób nie do końca przemyślany, choćby na doraźną rozrywkę, tym samym pogarszając jeszcze bardziej swoją sytuację, i skąd wiadomo, że zamożny nie gromadzi ogromnej sumy pieniędzy po to, by sfinansować bardzo kosztowną operację medyczną niezbędną dla ocalenia życia lub zdrowia jego bądź kogoś z jego rodziny? Owszem, prawo malejącej użyteczności krańcowej jest logicznie nienaruszalne, ale nie zmienia to faktu, iż istnieją subiektywnie postrzegalne progi użyteczności, po przekroczeniu których konkretne dobra i usługi zmieniają swą klasę przynależności. Przykładowo – nawet jeśli dziesiąty milion dolarów ma mniejszą użyteczność dla jego posiadacza niż dziewiąty milion dolarów, nie oznacza to, że jedenasty milion ma dla niego mniejszą użyteczność niż dziesiąty milion, jeśli wzmiankowana wcześniej operacja kosztuje właśnie jedenaście milionów. Widzimy tu, jak fundusze wchodzące w skład klasy „środków na nieokreślone wydatki” po przekroczeniu pewnego progu wielkości przechodzą do klasy „środków na niezbędną operację medyczną”. Żaden organ polityczny nie jest w stanie zgromadzić (czy raczej gromadzić na bieżąco) całości informacji dotyczących tego rodzaju niuansów jednostkowych istnień, a nawet gdyby któryś był w stanie, to ogromne koszta jego obsługi oraz jego głęboko totalitarny charakter winny odwieść każdego człowieka dobrej woli od prób stworzenia podobnej instytucji.

Po drugie, przemocowe metody rozdzielania społecznego dochodu oddziałują w sposób negatywny na strukturę pobudek wszystkich grup społecznych. Po stronie ubogich niszczą one motywację do szukania i rzetelnego wykonywania produktywnej pracy, budują natomiast skłonność do zdobywania i trwonienia rozdysponowywanych przez klasę urzędniczą subsydiów. Po stronie zamożniejszych zaś obniżają one dążność do maksymalizacji zysków, będących odzwierciedleniem przedsiębiorczości danej osoby oraz wdzięczności wyrażanej przez jej klientów, których potrzeby zostały skutecznie zaspokojone. Ponadto rezultatem stosowania powyższych metod jest erozja naturalnych, oddolnych więzi społecznych, tradycyjnie stanowiących najłatwiej dostępne źródła bezinteresownej dobroczynności, wśród których można wymienić więź rodzinną, sąsiedzką, koleżeńską oraz ogólnoludzką. Ujmując rzecz krotochwilnie, ale prawdziwie: po co mam wchodzić w związek małżeński z kobietą lub mężczyzną, jeśli mogę wejść w związek małżeński z państwem? Po co budować serdeczne relacje ze swoimi sąsiadami, jeśli mogę wejść w polubowny układ z aparatem urzędniczym? Bardziej ogólnymi, obejmującymi wszystkie grupy dochodowe przejawami powyższej tendencji są między innymi: podwyższenie się społecznej preferencji czasowej, a więc mniejsza skłonność do oszczędzania i inwestowania, ograniczenie budowania struktury kapitałowej (odpowiedzialnej za wzrost krańcowej produktywności pracy, wzrost liczby miejsc pracy oraz podnoszenie się realnych płac), a także typowe dla myślenia w kategoriach politycznych nastawienie na krótki okres, szybkie zyski, zwiększanie swego teraźniejszego przychodu kosztem nadmiernego eksploatowania dostępnego kapitału oraz życie na cudzy rachunek wbrew woli drugiej strony.

Po trzecie wreszcie, trudno wyobrazić sobie moralne uzasadnienie dla siłowego zaboru czyjejś uczciwie zdobytej własności, jako że przemoc jest przeciwieństwem argumentacji i uzasadniania. Na polu wymuszanej redystrybucji w sposób nie do końca zrozumiały wyróżnia się często kwestie materialne i pieniężne, nie posuwając się na ogół do włączania w proces politycznego rozdzielnictwa rzekomo niezasłużonych przewag fizycznych czy intelektualnych. Jak retorycznie pyta Walter Block, czemu zwolennicy „sprawiedliwości społecznej” nie opowiadają się na przykład za przymusową redystrybucją zdrowych organów? W końcu możliwe jest życie z jednym płucem lub z jedną nerką, a jeśli poświęcenie drugiej może ocalić komuś życie, to czyż nie jest hipokryzją uporczywe obstawanie za zachowaniem jej dla siebie? W przypadku orędownika politycznych metod pomagania potrzebującym tego rodzaju postawa istotnie zdaje się być obłudna, ale sama reakcja jest jak najbardziej zdrowa i naturalna – świadczy ona bowiem o tym, że dany człowiek szanuje tak swoją, jak i cudzą integralność cielesną, której naruszenie oznaczałoby, iż naruszający przyznaje sobie dokładnie te same prawa, jakich pozbawia ofiarę swej agresji (co, przyjmując, że zasady moralne obowiązują wszystkich w równym stopniu, wikła agresora w sprzeczność logiczną, a więc uniemożliwia racjonalne uzasadnienie jego postępowania). Warto byłoby, aby z owego szacunku dla nienaruszalnej integralności ludzkiego ciała wynikał także szacunek dla równie nienaruszalnej integralności ludzkiej własności.

Trzeba w tym miejscu zwrócić uwagę, że żadne z wyżej wspomnianych zagrożeń ani negatywnych następstw politycznych metod zaspokajania potrzeb nie odnosi się do ich ekonomicznych odpowiedników. Zdanie się na dobrowolność, kontraktowość i charytatywność nie utrudnia akumulacji kapitału, sprzyja tworzeniu się naturalnych więzi społecznych, nie gasi w ludziach inicjatywy i pracowitości ani nie wystawia kogokolwiek na niebezpieczeństwo ulegnięcia „zgubnej pysze rozumu”. Wydawać by się więc mogło, że nie istnieje żadna przewaga procedur politycznych, jaką można by przytoczyć w niniejszym kontekście, i że w związku z tym zadowalająco odpowiedzieliśmy sobie na tytułowe pytanie. Innymi słowy, odpowiedź na zagadnienie „co jest w stanie pomóc potrzebującym” brzmiałaby: szacunek dla praw własności prywatnej, podział pracy, niska preferencja czasowa, przedsiębiorczość, prywatna filantropia, praca, wiedza, kapitał i przede wszystkim swoboda działania, która jest sine qua non całej reszty wymienionych tu elementów.

Ktoś mógłby jednak w tym punkcie zaoponować, twierdząc, że powyższe rozwiązanie przecenia ludzką naturę. Wątpliwość, o której myślę, mogłaby pewnie zostać wyrażona w następujący sposób: większość ludzi jest zbyt samolubna, interesowna lub zwyczajnie leniwa, by wykrzesać z siebie ilość dobroczynności niezbędną do wspomożenia wszystkich tych, który z przyczyn niezawinionych nie są w stanie zaoferować społeczeństwu jakichkolwiek dóbr i usług o wartości rynkowej. Prywatna dobrowolność i charytatywność daje jedynie szansę, może nawet znaczną szansę, że potrzebujący a nie będący w stanie zaoferować nic w zamian poza swą wdzięcznością otrzymają niezbędną pomoc, podczas gdy metody polityczne, oparte na przymusie, oferują gwarancję takiej pomocy – i w tym przejawia się ich istotna przewaga. Powyższe argumenty zatem, jakkolwiek teoretycznie niezawodne, przegrywają w starciu z realnością niedoskonałej ludzkiej natury.

Zarzut tak postawiony jest dość powszechnie stosowany przez sympatyków etatyzmu i politycznych metod rozwiązywania problemu ubóstwa, jest on jednak w istocie nieuświadomionym zarzutem pod adresem właśnie etatyzmu i politycznej redystrybucji prywatnego mienia. Trzeba sobie uświadomić, że każda wyrażająca go osoba musi stawić czoła następującemu dylematowi: jeśli gatunek ludzki jest naprawdę tak egoistyczny i nieczuły, jak chciałby o nim myśleć formułujący obiekcję, to od owych przywar w żadnym stopniu nie są wolni pracownicy państwowego aparatu oferującego tak zwane „usługi społeczne”; nie chcąc więc być niekonsekwentnym, trzeba przyjąć, że pracownicy ci wykorzystują ubogich poprzez próby uczynienia z nich roszczeniowo nastawionej klienteli wyborczej, która posłuży umocnieniu ich władzy i kontroli nad mieniem politycznie nieustosunkowanych prywatnych właścicieli. O ile więc ci ostatni mogą zaspokoić swą chciwość i egoizm wyłącznie na drodze pokojowego zaopatrywania innych w oczekiwane przezeń dobra i usługi, co jest rzeczą jednoznacznie (nawet jeśli niezamierzenie) pozytywną, ci pierwsi mogą folgować swej interesowności i zaborczości poprzez stosowanie wobec innych przemocy i poprzez wysysanie sił witalnych z sektora produktywnego, w cyniczny sposób pozorując troskę nad cierpiącymi nędzę. W świetle powyższej obserwacji niedoskonała natura nawet najpazerniejszego i najniewrażliwszego kapitalisty okazuje się dużo doskonalsza niż niedoskonała natura stwarzającego nawet najlepsze pozory polityka bądź urzędnika.

Jeśli natomiast uznać przedstawicieli państwowego aparatu pomocy społecznej za autentycznie zatroskanych losem żyjących w skrajnym ubóstwie, wówczas rozwiązaniem optymalnym byłoby uświadomienie im, jak wiele niekorzystnych, wyżej opisywanych konsekwencji powoduje istnienie rzeczonego aparatu, i o ile lepiej byliby oni w stanie zrealizować swoje zamiary jako prywatni przedsiębiorcy lub osoby zatrudnione w prywatnych przedsiębiorstwach, które procent swoich dochodów obecnie zawłaszczany pod przymusem w formie podatków wykorzystywałyby w celu tworzenia bądź wspierania odpowiednich fundacji charytatywnych. Jeżeli zaś osoby te zasugerowałyby w odpowiedzi, że z chwilą przejścia do sektora prywatnego utraciłyby one swój samarytański etos, nietrudno byłoby domyślić się, jak niewiele jest w ich postawie szczerości.

Podsumowując, w obu powyższych scenariuszach całkowite porzucenie środków politycznych i przemocowych zaowocowałoby znacznie lepszymi rezultatami, również – a może zwłaszcza – dla tych najuboższych. Z niniejszym wnioskiem, który jest jednocześnie zwieńczeniem mojej osobistej refleksji nad pytaniem postawionym w tytule, chciałbym pozostawić zarówno wszystkich przyjaciół dobrowolności działania, jak i skłonnych do przemyślenia swego stanowiska zwolenników etatyzmu.

30 grudnia 2009

Monday, December 7, 2009

O blaskach i cieniach demokratycznego podejmowania decyzji gospodarczych

Zdaniem ekonomisty i filozofa libertariańskiego Hansa-Hermanna Hoppego, demokracja – rozumiana jako ustrój polityczny – jest najbardziej hołubionym ze świeckich bożyszcz współczesności. Twierdzi on również, że jest to bożyszcze, które w spektakularny sposób zawiodło pokładane weń przez jego wyznawców nadzieje. Niezależnie jednak od tego, czy teza Hoppego jest prawdziwa, deklaratywne uwielbienie dla demokracji w świecie nie wydaje się słabnąć – nieczęsto słyszy się stwierdzenia, że świat stał się już zanadto demokratyczny; przeciwnie – bezustannie słyszy się głosy, że demokracji jest wciąż za mało, przy czym wypowiedzi takie zdają się padać coraz częściej w odniesieniu do kontekstu nie politycznego, a gospodarczego. Cóż dokładnie miałyby jednak oznaczać wspomniane nawoływania do „demokratyzacji gospodarki”? Przeszczepiając z gruntu politycznego definicję demokracji jako formy rządów, w której reprezentanci większości decydują o losach ogółu, można przypuścić, że na gruncie gospodarczym miałaby ona oznaczać prymat decyzji rzeczonych reprezentantów nad decyzjami indywidualnych właścicieli co do sposobu wykorzystania posiadanych przez tych drugich zasobów. Nakreśliwszy powyższą definicję, warto zastanowić się, czy możliwe jest moralne bądź ekonomiczne (efektywnościowe) uzasadnienie jej treści.

W pierwszej kolejności skupię się na kwestiach moralnych. Prawdopodobnie najważniejsze pytanie, jakie należy sobie zadać w tym kontekście, brzmi: jaka procedura jest w stanie uzasadnić objęcie danego zasobu w czyjekolwiek prywatne posiadanie? Najpowszechniejszą odpowiedzią na to pytanie jest odpowiedź lockowska, która, jak osobiście sądzę, ma silne, choć rzadko przywoływane źródła kartezjańskie – otóż z „myślę” wynika nie tylko „jestem”, lecz również „posiadam”, posiadam swój umysł oraz kontrolowane przezeń ciało. A skoro tak, to posiadaniem swoim obejmuję także swoje czyny, czyli pracę swojego ciała i umysłu. Aby uniknąć arbitralności w przerwaniu powyższego łańcucha implikacji, trzeba też uznać, że naturalne prawo własności przenika z wyżej wzmiankowanej pracy na owoce tejże – poprzez powiązanie i „zmieszanie” swej pracy z bezpańskimi zasobami naturalnymi, stajemy się ich jedynymi prawowitymi właścicielami. Jako tacy uzyskujemy również możliwość przekazania swych praw własności dowolnie wybranym osobom na drodze wymiany, darowizny bądź spadku.

Niniejsza lockowsko-kartezjańska perspektywa wydaje się najbardziej obiecującą nie tylko ze względu na swój zdroworozsądkowy charakter i wewnętrzną spójność, ale też z uwagi na to, jak chwiejne i niezadowalające są wszelkie wobec niej alternatywy. Założenie na przykład, że naturalne prawo do użytkowania danej puli zasobów posiada ogół mieszkańców danego obszaru, nie jest w stanie wyzwolić się z pułapki arbitralności – bo też o jakim obszarze mówimy? Gdzie przebiegają jego granice i kto miałby je wyznaczyć? Na podstawie jakich niedowolnych kryteriów możemy zdefiniować grupę rzekomo mającą przyrodzone prawo do kolektywnego użytkowania danego asortymentu dóbr naturalnych? Nie wydaje się, aby istniała jakakolwiek logicznie uzasadnialna odpowiedź na powyższe pytania.

Inne podejście mogłoby sugerować, że ziemskie surowce należą do ogółu racjonalnych mieszkańców planety i w związku z tym w kwestii wykorzystania dowolnego z nich władzę decyzyjną powinien posiadać każdy człowiek. To stanowisko wymaga jednak nie tylko podparcia się wątpliwą i trudną do umotywowania kolektywistyczną metafizyką, ale jest też zupełnie nierealizowalne z praktycznego punktu widzenia – codziennie ludzie rodzą się i umierają, a wielu z nich ma bardzo chwiejne i labilne skale preferencji; jaki kształt i jaki skład miałoby więc przyjąć walne zgromadzenie decydujące o takim bądź innym wykorzystaniu globalnych zasobów? Ponadto, czy w zatwierdzaniu danego wyboru obowiązywałaby rzeczone zgromadzenie zasada jednomyślności, czy może zasada większości? I co należałoby począć z przyszłymi pokoleniami – czyż każde orzeczenie podjęte przez ogół żyjących nie ograniczałaby praw decyzyjnych tych, którzy dopiero nadejdą? Jak wreszcie zebrać opinie wszystkich uprawnionych do ich wyrażania i wspólnego wprowadzania w życie? Ktoś mógłby zasugerować wykorzystanie w tym celu instytucji demokracji przedstawicielskiej, ale zgodnie z rozpatrywanym stanowiskiem tego rodzaju instytucje musiałyby być uprzednio stworzone na mocy globalnego postanowienia bezpośredniego, a wciąż nie wiadomo, w jaki sposób można by do takiego postanowienia doprowadzić. Podsumowując, alternatywy wobec lockowsko-kartezjańskiej analizy powstawania oraz propozycji uzasadniania praw własności okazują się niedostateczne. Co więcej, jako że analiza lockowsko-kartezjańska sama w sobie nie budzi zastrzeżeń natury logicznej, tym solidniejsze stają się przesłanki do uznania jej za prawdziwą.

Kolejne pytanie brzmi więc teraz: czy istnieją jakiekolwiek inne powody, niezwiązane z teorią własności, które mogłyby umotywować twierdzenie, iż większa grupa jednostek, które nie wniosły żadnego uzgodnionego wkładu w produktywne przekształcenie danej puli zasobów, może w imię swoich interesów wykorzystać rzeczone zasoby, znosząc tym samym wyłączność decyzyjną ich pierwotnego posiadacza? Naturalnie nie wystarczy tu powołać się na liczby – jak błyskotliwie wyraził to filozof moralny John Taurek, same w sobie „liczby się nie liczą”. Z kolei ekonomista Walter Block często posługuje się następującym eksperymentem myślowym: wyobraź sobie, że do twojego domu wpada tuzin nieznajomych jegomościów i bierze się za wynoszenie twoich sprzętów domowych. Kiedy protestujesz, grożąc wezwaniem służb ochronnych, jeden z nieproszonych gości odpowiada: „Chwileczkę, jesteśmy przecież wszyscy dobrymi demokratami. Rozsądźmy ten spór na drodze głosowania”. Nie sądzę, aby bezzasadnym było wyciągnięcie z powyższego scenariusza wniosku, że pojawiający się w nim rabusie postanowili nie tylko ograbić swą ofiarę, ale też w szyderczy sposób ubliżyć jej inteligencji. Skoro zaś „liczby się nie liczą”, w zasadniczej ocenie moralnej danego zjawiska (tzn. wyrażającej wobec niego aprobatę bądź dezaprobatę, bez wnikania w jej głębię) nie liczy się też jego skala, a jako że ustrój demokratyczny można porównać z upośrednionym, wielkoskalowym odpowiednikiem scenariusza przedstawionego przez Blocka, jak najbardziej zasadnym staje się pytanie, czy i narzucona odgórnie demokracja nie jest formą rabunku powiązanego z potwarzą dla inteligencji rabowanego.

Alternatywą dla teorii prawno-naturalnej jest teoria utylitarystyczna, obrońca „demokratyzacji gospodarki” mógłby więc argumentować, że każdy prywatny właściciel powinien liczyć się z ewentualnością bycia wywłaszczonym, jako że podobne wywłaszczenie służyć może maksymalizacji społecznej użyteczności, pożądanej tak ze względów moralnych jak i ekonomicznych. Niestety, piętą achillesową utylitaryzmu jest jego uderzające podobieństwo do występujących w ekonomii neoklasycznej modeli równowagowych, polegające na zaniżaniu, upraszczaniu bądź ignorowaniu w analizowanych scenariuszach wymiaru czasowego oraz kwestii niepewności przyszłości. Nie odnoszę się tu już nawet do zarzutu głoszącego, że użyteczność jest wielkością psychologiczną, mierzalną jedynie na skali porządkowej i jedynie przez odczuwający jej wzrost lub spadek podmiot, z czego wynika, iż niemożliwe jest dokonywanie międzyosobowych porównań użyteczności (czego wymagałoby ekonomiczne uzasadnienie jakiegokolwiek przymusowego zaboru bądź redystrybucji prywatnego mienia). Mam tu raczej na myśli negatywne pokłosie utylitaryzmu wynikające ze stwarzania niebezpiecznych precedensów, których szkodliwość objawia się w pełnej krasie dopiero z upływem czasu.

Innymi słowy, nawet jeśli można by było obiektywnie zawyrokować, że dany akt demokratycznie zatwierdzonej redystrybucji znacznie zwiększył całkowitą społeczną użyteczność, prawdopodobnym następstwem akceptacji tego rodzaju działań byłaby znaczna erozja szacunku dla praw własności, a co za tym idzie pogorszenie się klimatu dla przedsiębiorczości, akumulacji kapitału, inwestycji i ogólnie myślenia długofalowego. W zamian upowszechnieniu uległyby krótkowzroczność, roszczeniowość i ochota na pasożytnicze bogacenie się cudzym kosztem. W świetle powyższych obserwacji nie wydaje się nierozsądnym przypuszczenie, że przyjęcie podejścia utylitarystycznego w odniesieniu do kwestii praw własności doprowadzi w dłuższej perspektywie do obniżenia się całkowitej społecznej użyteczności. Biorąc pod uwagę miejsce intencji w piekielnym planie budowlanym, nie jest to wcale przypuszczenie paradoksalne.

Póki co nie znajdujemy więc uzasadnienia dla demokratycznego dysponowania tym, co niegdyś będąc bezpańskie, zostało następnie w sposób produktywny przekształcone przez indywidualnych przedsiębiorców. Istnieje jednak osobliwy argument głoszący, iż jako że pracownicy dowolnej firmy w sposób produktywny użytkują kapitał zgromadzony przez jej właściciela, stają się tym samym tejże firmy współwłaścicielami i otrzymują prawo współdecydowania o kierunku jej rozwoju. Argument ten, posiłkujący się wspomnianą wcześniej lockowską zasadą uzyskiwania praw własności na drodze zagospodarowywania zasobów niczyich, pomija fakt, iż zasada ta nie odnosi się do zasobów, które weszły już w czyjeś posiadanie. To, jakie kompetencje decyzyjne uzyskuje użytkownik nieposiadanego przez siebie mienia, wynika wyłącznie z umowy zawartej uprzednio pomiędzy właścicielem a użytkownikiem, i jeśli w umowie takiej nie znalazła się żadna wzmianka dotycząca ewentualnego współdecydowania o losie użytkowanego mienia, wówczas całość kompetencji w tym zakresie pozostaje w ręku właściciela.

Słabą stronę wyżej opisywanego argumentu można też ukazać za pomocą następującego reductio ad absurdum: załóżmy, że w pierwszym scenariuszu firma produkująca dany towar płaci właścicielowi pojazdu ciężarowego za przewóz ładunku do punktu docelowego. Załóżmy dalej, że drugi scenariusz różni się od pierwszego tylko tym, że to firma jest właścicielem pojazdu ciężarowego, wynajmującym kierowcę do jego obsługi. Wedle zwolennika tezy, iż zasada lockowska obowiązuje nawet po produktywnym przekształceniu danego dobra przez jego pierwszego użytkownika, kierowca powinien uzyskać udziały w firmie w drugim, ale nie w pierwszym scenariuszu, choć to w drugim scenariuszu firma ponosi dodatkowe koszty związane z konserwacją pojazdu, a wkład kierowcy w operację przewozu jest dużo mniejszy.

Patrząc natomiast na czysto efektywnościową stronę omawianej tezy, należy zauważyć, że stoi ona w całkowitej opozycji do korzyści płynących z zastosowania zasady podziału pracy. Skuteczny przedsiębiorca nieprzypadkowo staje się głównym decydentem w założonej lub nabytej przez siebie firmie. Jego pozycja jest rezultatem ewolucyjnego procesu oddolnej selekcji osób najlepiej spełniających funkcje składające się na dziedzinę przedsiębiorczości: pozyskiwanie informacji rynkowej, zdobywanie funduszy na zakup środków produkcji, przewidywanie niepewnej przyszłości, dokonywanie rachunku ekonomicznego i budowanie sprawnej struktury organizacyjnej. Są to funkcje kluczowe dla zaistnienia i prawidłowego działania firmy, dla której przedsiębiorca jest tym, czym dla organizmu ludzkiego jest mózg. Wyobraźmy sobie teraz (odrobinę personifikując), co mogłoby się zdarzyć, gdyby pozostałe części ciała, użytkujące przecież ten sam „organiczny kapitał” co mózg, poczęły rościć sobie prawo do współdecydowania o przebiegu procesów kognitywnych. Wyobraźmy sobie, co mogłoby się stać, gdyby majtkowie zażądali od kapitana prawa do gremialnego kierowania kursem okrętu. Wyobraźmy sobie, co mogłoby nastąpić, gdyby wszystkie osoby, które dobrowolnie zatrudniły się w danej firmie na konkretnych stanowiskach – inżynierów, technologów, robotników, sekretarzy, księgowych, menedżerów – zadeklarowały nagle, że wszystkim im należy się część kompetencji kierowniczych. Nietrudno przewidzieć, iż we wszystkich powyżej naszkicowanych scenariuszach skutkiem byłby chaos, rozpad dotychczas działającej struktury organizacyjnej i w najlepszym razie bardzo znaczne straty wydajności, a w najgorszym razie bankructwo przedsiębiorstwa.

Trzeba też zauważyć, że tak naprawdę każdemu zainteresowanemu przysługuje możliwość współdecydowania o losach wybranego podmiotu gospodarczego poprzez zainwestowanie weń własnego kapitału i zostanie udziałowcem. Demokracja obowiązuje zatem wśród tych, którzy gotowi są podjąć obowiązki i brzemiona przedsiębiorcy, ale nie wśród tych, którzy dobrowolnie przyjęli powinności innego rodzaju, również bardzo istotne, lecz skupiające się wokół wypełniania poleceń, a nie ich wydawania. Podsumowując, sukces gospodarczy możliwy jest tylko wtedy, gdy każdy wykonuje ten rodzaj pracy, na którym zna się najlepiej, i gdy nie usiłuje ingerować w wybory tych, którzy wykonują swoje, odmienne zadania.

Na koniec należy wspomnieć, że istnieją oczywiście niepolityczne, oparte na dobrowolności, a więc nie budzące moralnych wątpliwości formy demokratycznego zarządzania podmiotami ekonomicznymi – w wolnym społeczeństwie, w którym nikomu nie przysługują polityczne fawory, każdy ma możliwość swobodnego działania w organizacji o dowolnym kształcie, pod warunkiem, że organizacja ta nie inicjuje wobec nikogo agresji. Każdy więc, kto wierzy, iż w osobie wykonującej dowolny zawód drzemią umiejętności przedsiębiorcy i biznesowego decydenta, może w wolnym społeczeństwie założyć kooperatyw pracowniczy bądź wstąpić do podobnej organizacji, a następnie konkurować na równych zasadach z firmami o wertykalnej strukturze. Demokratyczny sposób podejmowania decyzji gospodarczych jest więc dopuszczalny (a dla osób o określonych preferencjach może być wręcz korzystny), ale jest też wtórny wobec poszanowania dla praw własności i nie może ingerować w ich rynkowe rozłożenie.

Inną niepolityczną i nieposiłkującą się przemocą formą demokracji jest także to, co Ludwig von Mises określił mianem „demokracji rynkowej”, gdzie każdy ma możliwość wyrażenia swojego głosu poprzez korzystanie lub wstrzymanie się od korzystania z usług dowolnego oferenta. Co niezmiernie istotne, w makroskali demokratyczny charakter rynku opiera się na zasadzie większości (w największej obfitości wytwarzane będą te dobra i usługi, na które popyt wyraża większość), ale w mikroskali opiera się na zasadzie jednomyślności (pomyślne przeprowadzenie każdej transakcji rynkowej wymaga zgody wszystkich uczestniczących stron). Demokracja rynkowa jest zatem jedną wielką grą o sumie pozytywnej; dobrowolność partycypacji w jej strukturach świadczy o tym, że wszyscy zainteresowani – tak wśród kupujących, jak i sprzedających – preferują stan potransakcyjny od stanu przedtransakcyjnego, co jednoznacznie znamionuje wzrost całkowitej społecznej użyteczności.

Konkludując, wydaje się, że rację mają ci, którzy wyrażają wątpliwości względem politycznych metod zarządzania gospodarką, choćby były to i metody demokratyczne. Z drugiej jednak strony, z finalnych uwag zawartych w niniejszym artykule wynika, że wszystkie użyteczne, odpolitycznione rodzaje demokracji rozkwitają tam, gdzie ekonomia opiera się w pełni na dobrowolności, kontraktowości i szacunku dla praw własności prywatnej. Każdy zatem, kto pragnie współuczestniczyć w nadawaniu gospodarce kierunku i kształtu, winien czynić jak najszerszy użytek ze swej roli nie wyborczej, lecz konsumenckiej.

30.10.09

The Control Imperative

The most intriguing riddle of statism, and at the same time the most important intellectual challenge that faces every friend of liberty, can perhaps be summarized in the following question: Why has statism indisputably taken over the world, given that it is a position both immoral, based on unjustifiable violence, and economically inefficient?

Many ingenious yet inadequate answers have been proposed to this question. By way of referring to some of them, I would like to present in the following text a possibly novel perspective, which might be able to shed at least a dim light on some of the relevant, but as yet unexplained issues.

One of the reasonable though insufficient responses points to the role played by the propaganda apparatus, including state-licensed media and nationalized education system. Admittedly, the apparatus in question plays a significant role in grounding statism in the consciousness of the public and in neutralizing any alternatives to it, primarily by means of distorting the concepts used in describing the surrounding socio-economic reality--but this is just a description of the symptoms rather than an identification of the causes of the underlying disease. Why have the great human masses allowed a comparatively small group possessed of despotic and parasitical mentality to put them in the state of such ideological bondage? It would seem that more resistance could be expected of beings endowed with reason and independent subjectivity. In other words, it could be expected that statism and attachment to the natural order would spread around the world in at least equal proportions.

Another rather unconvincing response draws on the alleged fact that aggression and violence always constitute a faster, easier and more profitable path. Yes, perhaps faster, but not necessarily less risky. Yes, perhaps easier and more profitable, but only in the short term. An aggressor can derive undeniable profits from his acts of aggression, but antagonizing the whole environment will bring him indisputable losses. In other words, the optimal environment for him is definitely not a jungle in which everybody lies in wait for everybody else, even among the members of the same robber band. Those who believe in the Hobbesian myth would say in reply that this is precisely the reason for the triumph of statism--the jungle is replaced by a chain-and-truncheon-induced order. But the more insightful know that ceding the possibility of initiating violence into the hands of a monopoly not only does not liquidate the jungle, but also deepens the savagery and viciousness that prevails in it--for out of the tribe of predators emerges a select group of arch-predators, bent on eliminating every possibility of bottom-up defense through disarming their subjects and imposing on them the costs of their own aggressive actions. Another thing to mention in this connection is that smaller, “private” aggressors can continue to prosper in the statist jungle, since their numerous presence in the society gives the ruling aggressors a perfect pretext for imposing successively higher tributes on their subjects (collected, needless to say, for the purpose of “fighting crime” and “increasing security”).

So why do we live in the statist wilderness, grown on the soil of, speaking absolutely literally, “the worst form of government”? As we all know, respect for property rights, free competition, diminishing time preference and the subsequent accumulation of capital, will in the long run be universally serviceable, helping also those of parasitical and criminal persuasion. That is why even such individuals should not have it in their interest to nip the abovementioned phenomena in the bud, which has nonetheless been happening through ages, with only minute historical intermissions. Furthermore, even the most ignorant and selfishly-oriented groups should retain the consciousness that a minimum of honest work in the system of freedom of action will earn them, not in the immediate, but also not in the very distant future, a level of well-being incomparably higher than that available as a result of erecting coercive systems of large-scale redistribution. Finally, it is not the case that the abovementioned groups routinely harbor ill will or an active and vicious urge to harm others--how then shall we explain such widespread support for statism even among essentially undepraved people?

On my private bench of the accused, next to selfish human nature, stupefying propaganda and economic ignorance (whose guilt I consider to be only partial and even unnecessary), I would like to seat another culprit--this element of human nature that I would call “the control imperative.” I would describe the control imperative as a natural tendency of most people to approve of controlling the actions of others and a spontaneous inclination to try to engage in such practices. What is important is that it need not be physical control--most often it is visual, or, more broadly, informational control. Perhaps the most common manifestations of the phenomenon in question are nosiness and gossip. Huge multitudes of people are eager to poke their noses into the lives of others--both those of their most immediate neighbors as well as those of the so-called “celebrities” and icons of mass culture. What is typical of the individuals who succumb to the control imperative is that they are progressively less concerned with themselves and their own desires, but progressively more concerned with the desires of others, as well as the means of their satisfaction that they have at their disposal. Consequently, we should not associate the described phenomenon with the aforementioned egoism, since a paradigmatic egoist does not care about the lives of others and finds no interest in them, thus not needing to exhibit any sort of regulatory urge.

As was correctly pointed out by Ludwig von Mises in The Anti-Capitalistic Mentality, the fundamental source of what I termed the control imperative is envy and malice, oftentimes coupled with a hypocritical rationalization, according to which the superior position enjoyed by some must necessarily result from an act of fraudulent appropriation of what (for rather unspecified reasons) is taken to belong rightfully to others. The strength of the above-mentioned rationalization is often so great that the rationalizers indeed begin to believe that a higher standard of living available to certain groups is not a well-deserved reward for their diligence and resourcefulness, or even a gift of propitious fate, but an unjustly acquired privilege, which should be accessible to all. The appetite grows while eating, especially if it is others who are eating, whereas we are just licking our lips behind the restaurant window.

And yet, nonetheless, even the most convoluted and two-faced rationalization is usually incapable of putting to rest the overwhelming feeling that the forcible expropriation of the “privileged” is to be considered an extremely wicked and undignified deed, or at least an action that is likely to bring severe ostracism upon the expropriator and hence should be thought of as prudentially inadvisable.

That is why the easiest way to transform purely visual or informational control into physical control is to cede the task of creating the latter onto external forces, especially those working at the behest of an impersonal and de facto ownerless entity. No other institutions are better suited for such a cession than the institutions of representative democracy--their character allows an envious and greedy individual to merge his own envy and greed with that exhibited by millions of others, and then use it as the material to forge a redistributionist system by the hands of those who can no longer be called robbers hired by Mr. Lazybones to loot the resources of Mr. Diligent, but should be called the executors of the common will instead. As soon as this happens, all potential pangs of conscience and fears of ostracism disappear--acts of plunder and predation (henceforth known as acts of rectification) are no longer committed by any particular, individual person, but only by a vast, collective immaterial entity, whose corporeal representatives are to be regarded as tools of historical justice. The whole process is complemented by far-reaching ritualization of the actions of the abovementioned entity, as well as by the attendant series of semantic distortions, which make unequivocal identification of aggression, violence, coercion, theft and enslavement (let alone successful elimination of these phenomena) incomparably more difficult than it was before.

At this point we should ask ourselves the question: What is the source of the aforementioned envy, malice and willingness to compare oneself with others, associated with the desire to lay one’s hands on another’s property? That, of course, is a huge and hard question. Perhaps some part of the answer may lie in connection with evolutionary reasons--noticing that others enjoy a higher standard of living, and consequently higher chances of passing their genes into the future, creates in many a natural eagerness to gain similar opportunities in the most convenient manner, even if that means forcible extraction. It is also possible that the territorial instinct has some significance in this context, suggesting that the better-equipped “territory” of one’s neighbor is a potential threat to one’s own habitat, which, being much poorer, would inevitably get absorbed in the event of a confrontation. Or perhaps we should seek the reason in our unique status of beings endowed with free will, ambition and self-love? Such an explanation seems to be suggested by the story of original sin: Let us remember that Eve plucked the forbidden fruit in order to indulge her informational possessiveness, unable to bear the thought that the Lord knows something that she and her husband are ignorant of. Thus, the control imperative appears to be the oldest and the most dangerous vice of humankind.

In the concluding paragraphs of this article, it is worthwhile to think of what might lead to the universal disappearance of this vice, since there seems to be no question that its decay on an individual or even group level is not unheard of. After all, we become friends of liberty and members of pro-liberty groups precisely as a result of combating the said weakness. One optimistic answer could be: The solution is education, reliable and uncontaminated with statist indoctrination; the kind of education that is becoming more and more available thanks to the Internet, a boundless area of informational freedom, so far untouched by the specter of accreditation and censorship. However, even though I am most hopeful about the growing and intellectually salutary influence of the global web, I do not believe that education is able to eliminate on a mass scale what is probably hard-wired into human nature. Not all of us are born with the potential to understand certain matters, and I am afraid that it is one of these things that ultimately cannot be changed.

On the other hand, I think that what shall eventually bring the doom of the control imperative will be the further development of defense technology. We already have at our disposal both technologies of mass destruction (nuclear weapons) as well as some means of protection against total destruction (anti-ballistic missiles, nuclear shelters). What we still lack, however, is efficient methods of individual, personal defense. The disastrous rule “nec Hercules contra plures” still makes it the case that a peacefully inclined individual cannot effectively withstand the depredations of the statist apparatus of coercion. But let us imagine, drawing for a moment on the most clichéd science fiction scenarios, that some ingenious inventors come up with a prototype of a personal protective field generator, field impenetrable by any forces known to science (think of the monolith from “2001: A Space Odyssey” or of the experiments conducted by Nikola Tesla). Though fictional today, this is not a logically impossible scenario. The dissemination of such an invention would lead to the ultimate dissolution of the practicability of violence-based solutions, just as the dissemination of the Internet rendered any censorial attempts directed against the free flow of information unfeasible. The only alternatives would then be: barricading oneself in one’s indestructible shell and returning to coarse self-sufficiency or engaging in voluntary and contractual cooperation, based on the division of labor, free competition and unbridled entrepreneurship. The precise shape that the adherents of the latter alternative would give to the abovementioned system of voluntary collaboration remains an open question--however, the crucial change would be that the control imperative would perhaps not be completely eliminated from human nature, but it would become generally powerless, and it would henceforth be a vain effort to try to uphold the practices based on it.

A pessimistic addendum to the above scenario could read: Global voluntarism would last only as long as one revolutionary invention were not followed by another, nullifying the benefits brought by its predecessor. As above--such a development of events is not logically impossible. But even bearing in mind various dark forecasts we should not forget that the ultimate tone of the speculations contained herein is positive, for their final conclusion states: Logic does not protest against, while historical experience is sympathetic to the thesis that the fruits of human reason are oftentimes able to rein in the fruits of human vice. And with this positive conclusion I would like to leave all the friends of liberty.

[Reprinted from Strike-The-Root.com]

Free Will and Preactions

Metaphysical libertarianism (hereafter ML) is the doctrine that human beings possess free will, that free will is incompatible with determinism, and that determinism is false. I argue that the philosophical viability of political and economic libertarianism (hereafter PEL) depends on the viability of ML. Compatibilism is the doctrine that determinism is compatible with free will, and hence possibly also with PEL. I attempt to undermine this contention by exploring the relationship between compatibilism and prepunishment – i.e., the practice of punishing people before their commission of a crime. I make a claim that considerations of prepunishment, as well as related advance actions, which I collectively call “preactions”, not so much reveal and underscore the radical consequences of compatibilism, but rather, firstly, threaten its collapse into hard determinism, and secondly, cast a shadow of suspicion on determinism itself, thus opening some new, promising avenues for ML, and, by implication, securing the philosophical foundations of PEL...

[Read More]

The Ratchet Effect and the Future of Liberty

The so-called ratchet effect, described most comprehensively by Robert Higgs [1], is the phenomenon of rapid government growth in the face of crises, followed by a lack of its proportional reduction in the post-crisis stage. Hitherto investigated primarily through the lens of historical analysis, it also opens broad – and probably still largely unexplored – opportunities for praxeological research.

By reflecting on the past century and the beginnings of the present one, one immediately notices that creating occasions for “ratcheting up” the size of the government was a (perhaps unintended) gift bestowed by some political factions upon other political factions – the beginnings of wide-scale American twentieth-century statism, whose pinnacle was the introduction of income tax and the establishment of the FED, paved the way for the Great Depression and, consequently, for the New Deal; economic downturns associated with the outbreaks of World Wars I and II provided public legitimacy for unprecedentedly deep and mostly irreversible regulations; the bursting of the credit bubble inflated by the FED prompted the powers that be to make attempts at fighting the resultant chaos with an even more intensive use of the same statist means that had originally led to its emergence.

Thus, we can see that the ratchet effect is a historical fact, a fact that currently finds yet another corroboration right in front of our eyes. Should it lead us to the depressing conclusion that we are helpless against the ever-growing Leviathan? Personally, I would recommend not losing hope, not only because hope dies last, but also because, at least in the case under consideration, it has knowledge on its side. The ratchet effect is a historical observation, not an apodictic law of praxeology. There have been times in the most recent history when statism actually shrunk and receded – a fine example would be the happenings in the countries of the former Soviet Bloc at the turn of the 80s and 90s. And yet, a pessimist could claim that these happenings were perfectly consonant with what could be expected in the period following a protracted crisis spanning the entire era of real socialism – admittedly, it is true that statism receded, but not quite to the pre-war level. So the “ratcheting-up” effect did take place after all.

The above remark should inspire an optimist to further the elaboration of the ratchet effect theory on the basis of a meticulous praxeological analysis: if one can classify as a crisis not only a relative and temporary downturn taking place within the framework of a given economic regime, but also the whole period of a regime based on economically misbegotten foundations, then a completely different periodization of history becomes possible (and in the long run, perhaps even a complete reversal of its disturbing tendencies). The point is to make the public regard any putative post-crisis stage as an extension of the crisis – which is possible at least insofar as the feeling of living through a crisis is subjective (for example, a hermit would not regard shortages of electricity and gas as indications of a crisis, and, conversely, a citizen of Lichtenstein would presumably be disturbed by the emergence of welfare state mechanisms in his everyday environment).

For instance, if Poles in the early 90s had been generally aware that it is only the tip of the statist iceberg that had melted away, they could have pressed for further (and quicker) dismantling of the post-communist molochs, as well as for a much broader expansion of the area of free human action. Consequently, the Polish privatization plan could have been done in a Rothbardian [2], rather than a Balcerowicz-esque fashion.

In other words, as long as the feeling of crisis, as well as the firm conviction that the cause of crisis is statism, are present in public opinion, it should be possible to implode every consecutive incarnation of a statist regime, each of which is more liberal than the previous one, but not yet liberal enough (i.e., still unacceptably repressive of human freedom, and hence “crisis-like”). Given the possibility of the above scenario, there exists a viable way of shrinking the Leviathan to a minimum, or even eliminating it altogether (depending on which of these options is acceptable for the general populace – that is, the implementation of which of them would be taken as an indication that the crisis of freedom is finally over). Here we are dealing with the reverse ratchet effect, brought about by a change in the perception of politico-economic processes – instead of interpreting them as a series of alternating crises and periods of normalization, we see in them a cascade of accumulating and ever-growing slumps (which admittedly shrink over certain narrow time intervals, but also consistently expand over the long run).

Again, a pessimist could say that at present nothing indicates that the second of the abovementioned conditions necessary for the reversal of statization – that is, the awareness that the cause of crisis is precisely statism, or, more specifically, monetary socialism – could be met by contemporary American society. The inauguration of the President-elect, and hence the inauguration of the notorious “stimulus plan”, based on curing the disease by ingesting more of the poison responsible for its onset, was greeted with general applause and tears of joy. They, in Central Europe – the pessimist might say – got their chance to trigger the reverse ratchet effect twenty years ago. We, in America, will not get our chance even today.

And yet, I think that even faced with such gloomy observations, there is no reason to be defeatist. Appearances notwithstanding, the moment of breaking the veil of economic delusions seems closer every day.

Firstly, today we have at our disposal a wonderful area of informational freedom, in which reliable, logical knowledge does not need accreditation and need not be afraid of censorship, while its scope, breadth and speed of dissemination know no limits. This area is the Internet. We should not downplay it too rashly as something that we have known for years and that (allegedly) has already become a commonplace medium. Internet is still a less influential source of information than TV, radio or print. Moreover, the consolidation of certain environments and the creation of certain repositories of knowledge (including those associated with the Austrian school of economics) is still a relatively new and rapidly expanding phenomenon, even on the short timescale of the World Wide Web’s existence.

Secondly, the persuasive power of the academic world, including its part that has long been in the service of statism, is on a continual decrease. It is the result of the good old law of diminishing marginal utility – today, higher education is a mass phenomenon, rightly losing its aura of elitism and intellectual prestige. The more we approach our own education from a healthy distance, the more distanced we can become from the influence of various television or press experts, pundits and talking heads – which is a most positive phenomenon, indicative of independent thinking. Furthermore, as some suggest [3], we are soon to witness a revolutionary expansion of distance learning, followed by the ultimate breakdown of the academic cartel and the nationalized accreditation system, whose result will be a radical growth of respect for the kind of knowledge that is uncomfortable for the statists.

Thirdly and finally, the globally rising aversion to imperialistic and neocolonial actions, such as the American aggression in Iraq and the Russian interferences in Georgia and Chechnya, may eventually lead to the intensification of secessionist tendencies worldwide, including the regions whose inhabitants have hitherto expressed no such claims. It should be a welcome phenomenon for all those who contend that political and administrative fragmentation is conducive to free economy, fair competition and monetary discipline [4].

To sum up, despite gloomy appearances, the future should be seen in bright colors. Although the American crisis will deepen – and it is hard to forecast how long it will last – it should culminate with the correct identification of the causes of disease, and then, perhaps – if enthusiasm luckily meets knowledge – we shall witness the largest reverse ratchet effect ever recorded in the annals of history.

28.01.09

[1] Robert Higgs, Crisis and Leviathan: Critical Episodes in the Growth of American Government (Oxford University Press, 1987)
[2] Murray N. Rothbard, ‘How and How Not To Desocialize’, Review of Austrian Economics, Vol. 6, No. 1 (1992): 65-77.
[3] http://www.lewrockwell.com/north/north8.html
[4] Zob. np. Murray N. Rothbard, ‘Nations By Consent: Decomposing the Nation-State’, Journal of Libertarian Studies, Vol. 11, No. 1 (1994): 1-10.

Sunday, December 6, 2009

Imperatyw Kontroli

Centralną zagadką etatyzmu, a tym samym najpoważniejszym intelektualnym wyzwaniem, jakie stoi przed każdym przyjacielem wolności, jest kwestia streszczająca się w pytaniu: dlaczego etatyzm bezspornie zawładnął światem, skoro jest to stanowisko zarówno niemoralne, oparte na niemożliwej do uzasadnienia przemocy, jak i ekonomicznie niewydajne?

Na to pytanie istnieje wiele odpowiedzi pomysłowych, ale nieadekwatnych. Odnosząc się do kilku z nich, w tekście niniejszym chciałbym naszkicować pewną nową perspektywę, która, być może, pozwoli rzucić choć mdłe światło na kilka odnośnych, a dotychczas niewyjaśnionych zagadnień.

Jedną ze zbyt prostych i zdecydowanie niewystarczających jest odpowiedź wskazująca na rolę aparatu propagandy, w tym koncesjonowanych mediów oraz upaństwowionego szkolnictwa. Owszem, rzeczony aparat pełni rolę ważną w ugruntowywaniu etatyzmu w świadomości społecznej oraz neutralizowaniu alternatyw poprzez psucie i bakierowanie pojęć, ale nie wyjaśnia swojej własnej żywotności. Dlaczego wielkie masy ludzkie pozwoliły stosunkowo niedużej grupie o mentalności despotyczno-pasożytniczej na założenie sobie tego rodzaju ideologicznego kagańca? Po istotach będących z natury rzeczy niezależnymi podmiotami można by przecież oczekiwać większego oporu. Innymi słowy, można by oczekiwać, że etatyzm i przywiązanie do ładu naturalnego rozprzestrzenią się w świecie w co najmniej równych proporcjach.

Nieprzekonująca jest też odpowiedź, zgodnie z którą agresja i przemoc stanowią zawsze ścieżkę szybszą, łatwiejszą i korzystniejszą. Może szybszą, ale niekoniecznie mniej ryzykowną. Może łatwiejszą i korzystniejszą, ale tylko w krótkiej perspektywie. Agresor może czerpać niezaprzeczalne zyski z agresji, ale niewątpliwe straty przyniesie mu zantagonizowanie całego otoczenia. Innymi słowy, optymalnym środowiskiem nie jest dla niego dżungla, w której każdy czyha na każdego, nawet wśród członków tej samej grupy rozbójniczej. Wierzący w mit hobbesowski odpowiedzieliby, że właśnie to jest powodem tryumfu etatyzmu – dżunglę zastępuje wymuszony pałką i łańcuchem ład. Bardziej wyrobieni wiedzą jednak, że scedowanie możliwości inicjacji przemocy w ręce monopolu nie tylko nie likwiduje dżungli, ale też pogłębia panującą w niej dzikość i brutalność – bo oto z plemienia drapieżników wyłaniani są arcy-drapieżnicy, rugujący wszelkie możliwości naturalnej obrony poprzez rozbrojenie swych poddanych, a także obciążający tychże poddanych kosztami wszystkich swych agresywnych działań. Inną sprawą jest to, że również pomniejsi, „prywatni” agresorzy w dalszym ciągu prosperują w etatystycznej dżungli, gdyż ich liczna obecność w społeczeństwie jest dla rządzących agresorów głównym pretekstem dla nakładania na swych poddanych coraz większych danin (przeznaczanych – nie trzeba dodawać – na „wzmacnianie bezpieczeństwa” i „walkę z przestępczością”).

Dlaczego zatem żyjemy w etatystycznej puszczy, wyrosłej na glebie, mówiąc całkowicie literalnie, „najgorszego z możliwych ustrojów”? Nie powinno budzić zastrzeżeń twierdzenie, że szacunek dla praw własności, swobodna konkurencja oraz malejąca preferencja czasowa, pociągająca za sobą budowanie struktury kapitałowej, będą w ujęciu długofalowym służyły wszystkim, włączając jednostki o umysłowości pasożytniczej i kryminalnej. Dlatego nawet ci ostatni nie powinni mieć interesu w dławieniu powyższych zjawisk w zarodku, co jednak odbywało się przez wieki, z drobnymi tylko w skali historycznej przerwami. Co więcej, nawet w gruncie rzeczy samolubne i niezorientowane masy powinny zachowywać świadomość, iż minimum uczciwej pracy w systemie swobody działania zapewni im w nie natychmiastowej, ale też nie bardzo odległej perspektywie dobrobyt wielokrotnie przekraczający to, na co mogą liczyć wskutek stworzenia wielkoskalowych systemów redystrybucyjnych, czyli wskutek gremialnego zaproszenia do podziału (rzadkich i szybko wyczerpujących się) łupów. Nie jest wreszcie tak, że w wyżej wspomnianych masach drzemie zła wola, czynna chęć szkodzenia drugiemu i rutynowego podstawiania mu nogi – skąd zatem tak rozpowszechnione wśród zasadniczo niezdeprawowanych osób poparcie dla etatyzmu?

Na ławie oskarżonych, obok sobkowskiej natury ludzkiej, propagandowego tumanienia, „życiowej krótkowzroczności” oraz szeroko rozpowszechnionej, a rzekomo nieuleczalnej ekonomicznej ignorancji (których winę sam uważam tylko za częściową, a nawet niekonieczną), chciałbym posadzić kolejnego winowajcę – ten element natury ludzkiej, który nazwałbym „imperatywem kontroli”. Imperatyw kontroli opisałbym jako naturalną skłonność większości ludzi do wyrażania aprobaty względem kontrolowania cudzych poczynań oraz do samodzielnego uprawiania podobnej praktyki. Co ważne, nie musi być to oczywiście kontrola fizyczna – najczęściej jest to kontrola wizualna czy, szerzej, informacyjna. Prawdopodobnie najpospolitszymi przykładami rzeczonego zjawiska są wścibstwo i plotkarstwo. Wielkie rzesze ludzkie lubią zaglądać w cudze żywota – zarówno w te należące do znajdujących się za miedzą sąsiadów, jak i w te należące do tzw. „osób publicznych” i ikon kultury masowej. Dla imperatywu kontroli znamienne jest to, że podległe mu osoby w coraz mniejszym stopniu zajmują się sobą i tym, co wystarczałoby do zaspokojenia ich własnych potrzeb, a w coraz większym stopniu tym, jakie potrzeby – i jakie możliwości ich zaspokojenia – znajdują się w zasięgu innych. Nie jest to więc zjawisko, które powinniśmy wiązać ze wspomnianym wcześniej egoizmem, gdyż wzorcowy egoista nie dba o życie innych i nie interesuje się nim, toteż wcale nie musi wykazywać jakichkolwiek zapędów kontrolerskich.

Jak słusznie wskazał w „Mentalności antykapitalistycznej” Ludwig von Mises, podstawowym źródłem tego, co nazwałem imperatywem kontroli jest zazdrość i zawiść, nierzadko połączona z obłudną racjonalizacją, zgodnie z którą lepsza pozycja jednych wynika z oszukańczego zawłaszczenia sobie tego, co (z bliżej nieokreślonych powodów) należało się drugim. Siła rzeczonej racjonalizacji jest często tak wielka, że racjonalizujący istotnie zaczynają wierzyć, że wyższy poziom życia innych nie jest zasłużoną nagrodą za pracowitość i przedsiębiorczość, albo nawet efektem pomyślnego losu, lecz nieuczciwie zdobytym przywilejem, który powinien być udziałem wszystkich. Apetyt rośnie w miarę jedzenia, zwłaszcza, gdy to inni jedzą, a my oblizujemy się za szybą restauracji.

Ale – mimo wszystko – nawet najbardziej pokrętna i dwulicowa racjonalizacja nie jest zazwyczaj w stanie zlikwidować w danej osobie poczucia, że odebranie „uprzywilejowanym” ich własności przemocą byłoby rzeczą bądź to nikczemną i nielicującą z ludzką godnością, bądź to rzeczą niebezpieczną i grożącą społecznym ostracyzmem. Dlatego kontrolę wizualną czy informacyjną najłatwiej przekształcić w kontrolę fizyczną cedując zadanie jej stworzenia na siły zewnętrzne, najlepiej działające z ramienia bytu bezosobowego i de facto bezpańskiego. Żadne inne instytucje nie nadają się lepiej do podobnej cesji, niż instytucje demokracji przedstawicielskiej. Pozwalają one zawistnej i pożądliwej jednostce zlać swoją własną zawiść i pożądliwość z tą wyrażaną przez miliony innych, a następnie wykuć z niej system redystrybucyjny rękami tych, których nie można już nazwać rabusiami wynajętymi przez Leniwieckiego celem zagrabienia zasobów Skrzętnickiego, tylko egzekutorami Woli Ludu. I wówczas znikają wszelkie wyrzuty sumienia czy strach przez ostracyzmem – czynami rozbójniczymi i grabieżczymi (zwanymi odtąd czynami naprawczymi) nie kala się już żadna konkretna osoba, a jedynie wielki, kolektywny byt urojony, którego cieleśni przedstawiciele są już wyłącznie narzędziami sprawiedliwości dziejowej. Procesu dopełnia daleko posunięta rytualizacja działań rzeczonego bytu oraz towarzysząca jej neosemantyzacja, które sprawiają, że jednoznaczna identyfikacja agresji, przemocy, przymusu, złodziejstwa i zniewolenia (a co dopiero likwidacja tych zjawisk) staje się nieporównanie trudniejsza, niż wcześniej.

W tym miejscu należy zadać pytanie: skąd bierze się wspomniana zazdrość, zawiść i skłonność do porównywania się z innymi, powiązana z pragnieniem położenia ręki na cudzej własności? To oczywiście wielkie i trudne pytanie. Być może rolę grają tu względy ewolucyjne – dostrzeżenie, iż inni cieszą się wyższym poziomem życia, a tym samym większymi szansami na pomyślne przekazanie swych genów w przyszłość, w wielu budzi naturalną ochotę, aby w najdogodniejszy sposób zdobyć podobne szanse, choćby nawet przez siłowe odebranie ich innym. Możliwe też, że pewne znaczenie ma w tym kontekście zmysł terytorialny, podpowiadający, że lepiej wyposażone „terytorium” sąsiada stwarza potencjalne zagrożenie dla naszego własnego, które, będąc dużo uboższym, zostałoby niechybnie wchłonięte w razie ewentualnej konfrontacji. A może przyczyny powinniśmy upatrywać raczej w naszym szczególnym statusie bytów obdarzonych wolą, ambicją i miłością własną? Takie wyjaśnienie zdaje się sugerować opowieść o grzechu pierworodnym: pamiętajmy, że Ewa zerwała zakazany owoc celem pofolgowania swej informacyjnej zaborczości, nie mogąc znieść myśli, że Pan Bóg wie coś, czego nie wie ona sama i jej mąż. Imperatyw kontroli zdaje się być zatem najstarszą i najgroźniejszą przywarą człowieka.

Na koniec warto jednak zastanowić się, co mogłoby doprowadzić do uniwersalnego zaniknięcia tej przywary. Bo to, że możliwy jest jej zanik w skali jednostkowej czy nawet grupowej, nie ulega jakiejkolwiek wątpliwości – zwolennikami wolności i członkami stronnictw wolnościowych stajemy się przecież właśnie w wyniku zwalczenia w sobie rzeczonej słabości. Jedna, optymistyczna odpowiedź mogłaby brzmieć: rozwiązaniem jest edukacja, rzetelna i niezanieczyszczona etatystyczną indoktrynacją. Taka, jaką w coraz większej skali i w coraz większym zakresie oferuje Internet, bezgraniczny obszar informacyjnej swobody, nie znający widma akredytacji i cenzury. Ja jednak, o ile jestem jak najlepszej myśli co do rosnącego i intelektualnie zbawczego wpływu globalnej sieci, nie wierzę, że edukacja jest w stanie masowo unicestwić to, co zakodowane jest w ludzkiej naturze. Nie wszyscy rodzimy się z potencjałem zrozumienia pewnych rzeczy, i obawiam się, że tego nie jest w stanie zmienić nic.

Myślę za to, że zagładę imperatywu kontroli przyniesie ostatecznie dalszy rozwój technologii obronnej. Dysponujemy już dziś zarówno technologiami totalnego zniszczenia (broń jądrowa), jak i pewnymi sposobami obrony przed totalnym zniszczeniem (wyrzutnie antyrakietowe, schrony atomowe). Nie dysponujemy wciąż natomiast skutecznymi metodami obrony osobistej, jednostkowej. Feralna zasada „nec Hercules contra plures” wciąż sprawia, że pokojowo nastawiona jednostka nie jest w stanie efektywnie przeciwstawić się zmasowanemu naporowi etatystycznego aparatu przemocy. Wyobraźmy sobie jednak, czerpiąc przykłady choćby z najbardziej przechodzonych scenariuszy fantastyczno-naukowych, że wynaleziony zostaje wytwornik osobistego pola ochronnego, nieprzenikalnego dla jakichkolwiek znanych człowiekowi sił (na myśl przychodzi monolit z „Odysei Kosmicznej 2001”, ale również eksperymenty Nikoli Tesli). Choć na dziś dzień fikcyjny, nie jest to scenariusz logicznie niemożliwy. Rozpowszechnienie się takiego wynalazku doprowadziłoby de facto do ostatecznego zaniku wykonalności rozwiązań przemocowych, tak jak rozpowszechnienie się Internetu doprowadziło do zaniku wykonalności rozwiązań cenzorskich. Jedynymi alternatywami stałyby się wówczas: zabarykadowanie się w swej niezniszczalnej skorupie i powrót do siermiężnej samowystarczalności albo dobrowolna i kontraktowa kooperacja, oparta na podziale pracy, swobodnej konkurencji i nieskrępowanej przedsiębiorczości. To natomiast, jaki kształt nadaliby owemu systemowi dobrowolnej współpracy zwolennicy alternatywy drugiej, pozostaje kwestią otwartą – kluczową zmianą byłoby to, że imperatyw kontroli nie zostałby może wyrugowany z natury ludzkiej, ale stałby się w ogromnej mierze bezsilny, i czczym wysiłkiem byłyby dalsze próby kultywowania opartych na nim praktyk.

Pesymistyczna dopowiedź do powyższego scenariusza mogłaby brzmieć: globalny woluntaryzm trwałby tak długo, jak długo po jednym rewolucyjnym wynalazku nie pojawiłby się kolejny, niwelujący działanie pierwszego. Jak powyżej – taki rozwój wydarzeń również nie jest logicznie niemożliwy. Ale nawet mając na uwadze rozmaite czarne prognozy nie powinniśmy zapominać, że ostateczny ton powyższych spekulacji jest pozytywny – wyłaniający się z nich wniosek brzmi bowiem: „logika nie protestuje, a doświadczenie historyczne jest wręcz przychylne tezie, że owoce ludzkiego rozumu są nieraz w stanie wziąć w ryzy owoce ludzkich przywar”. I z tym pozytywnym wnioskiem chciałbym pozostawić wszystkich przyjaciół wolności.

09.06.09

Siedem Dylematów Etatyzmu

Można usuwać z życia pytania i dylematy, ale nie znaczy to, że się je rozwiązało – znaczy to, że się im poddało. Dlatego zmianę rozpoczyna opis zastanego, którego treść prześledzić trzeba pod kątem potencjalnych niezborności; dopiero nieodnalezienie jakichkolwiek powinno się równać jej akceptacji. Śledząc treść etatyzmu, uwagę powinno zwrócić co najmniej siedem kwestii:

1. Jeśli natura ludzka jest zasadniczo dobra, to nie potrzeba używać siły, by zmuszać ludzi do właściwych działań, a zatem rządy nie są potrzebne. Jeśli natomiast natura ludzka jest wystarczająco niedoskonała, by często wybierać zło, to nie ma żadnego powodu, by przypuszczać, że rządcy będą doskonalsi niż rządzeni (zwłaszcza jeśli są wybierani przez rządzonych) i wówczas stworzenie rządów narazi tylko ludzkość na większe nadużycia w zakresie czynienia zła.

2. Jeśli przyjąć, że rząd jest niezbędny, aby w razie potrzeby gwarantować wymuszanie zawartych kontraktów, to kto ma gwarantować wymuszenie kontraktu społecznego ustanawiającego rząd? Jeśli ma być to meta-rząd, „rząd wyższego rzędu”, to powyższe założenie wpada w pułapkę nieskończonego regresu. Jeśli natomiast założyć, że kontrakt społeczny zawiera przyrodzoną i samoistną gwarancję swojej realizacji, to na jakiej podstawie można twierdzić, że dowolny kontrakt rynkowy nie zawiera podobnej gwarancji?

3. Jeśli zwolennicy przymusowej redystrybucji własności twierdzą, że w ładzie naturalnym, z uwagi na chciwą i samolubną naturę człowieka, nie powstałyby instytucje filantropijne zdolne pomóc wszystkim autentycznie potrzebującym (albo przynajmniej liczbie potrzebujących większej niż w systemie redystrybucyjnym), to na jakiej podstawie mogą twierdzić, że stworzony przez nich system redystrybucji służy dobru innych, a nie zaspokajaniu ich własnych chciwych i samolubnych natur (np. poprzez budowanie zależnej od siebie, roszczeniowej klienteli, a tym samym umacnianie swojej władzy)? Jeśli uważają się oni za prawdziwych dobroczyńców, to znaczy, że dobroczynność istnieje jednak wśród ludzi; zamiast więc budować kosztowny aparat represji i przemocy, winni oni wszyscy zająć się działalnością rynkową i wszelki swój zysk przekraczający koszty skromnego życia przeznaczać na bezinteresowną pomoc innym.

4. Jeśli rządy mają kontrolować poczynania rządzonych, a rządzeni kontrolować poczynania rządów, to co winno powstrzymywać nas przed użyciem brzytwy Ockhama i usunięciem jednej z tych kategorii? Którejkolwiek byśmy nie wybrali, rezultatem będzie pozostawienie pojedynczej kategorii istot samorządnych.

5. Jeśli cechą sprawiedliwości jest bezstronność, a celem rządu ma być stanie na straży sprawiedliwości, to jakim sposobem na bezstronny sąd może liczyć człowiek, który, wdawszy się w spór z przedstawicielem rządu, będzie sądzony przez innych przedstawicieli rządu? Analogicznie, jeśli warunkiem niezbędnym pokoju jest nieagresja, a celem rządu ma być stanie na straży pokoju, to jakim sposobem na pokojowe życie może liczyć człowiek, znajdujący się pod kontrolą organu, który może używać cudzych środków dla realizacji własnych aktów agresji, za które ostatecznie odpowiedzialny jest tylko przed samym sobą?

6. Jeśli założyć, że sposobem na uniknięcie rządowej samowoli i decyzyjnej arbitralności jest rozdział elementów władzy między odrębne organa rządowe, to zapytać należy, jaka zewnętrza, zwierzchnia siła wymusi współpracę owych organów? Jeśli są to zapisy konstytucyjne, to zapytać trzeba, jaka zewnętrzna, zwierzchnia siła wymusi właściwą ich interpretację i odpowiednie ich stosowanie? Nie tylko więc zastanawia, kto upilnuje strażników, ale też: kto pogodzi godzących.

7. Jeśli założyć, że wskazane jest powołanie lokalnego rządu, aby obce rządy nie podporządkowały nas swojej woli, i jeśli z tego założenia wysnuwać wniosek o naturze ludzkiej, to dlaczego, chcąc być względem niego konsekwentnym, nie uczynić swojego życia jednym wielkim aktem agresji, będącym działaniem roztropnie wyprzedzającym nieuchronną agresję innych? Dlaczego, będąc rozbitkiem na bezludnej wyspie i spotykając innego rozbitka, nie zabić go na miejscu lub nie zniewolić? Dlaczego, zawierając transakcję międzynarodową, nie oszukać kontrahenta, nim on oszuka nas? Dlaczego, żyjąc w przygranicznej osadzie, nie zaatakować natychmiast najbliższej zagranicznej osady, jeśli prawo gatunku dyktuje, że atak nastąpi niebawem? I dlaczego żyć, jeśli życie to ciągły wysiłek ataku, a niebyt to spokojna nietykalność?

Można usuwać z życia pytania i dylematy, ale nie znaczy to, że się je rozwiązało – znaczy to, że się im poddało. Dlatego zmianę rozpoczyna opis zastanego – opis, którego desygnat zyska aprobatę tym szybciej, im szybciej się dowiedzie, że można pojednać go z rozsądkiem. Albo tym szybciej zniknie, im szybciej obnaży się fakt, że pojednanie to jest niemożliwe.

08.05.09

Radykalizm a przesuwanie perspektyw

Psucie rzeczywistości rozpoczyna się najczęściej od psucia pojęć. Stręczenie rzeszom propozycji działań opisywanych pojęciami znanymi i wywołującymi niechętne skojarzenia rzadko kończy się powodzeniem. Dużo skuteczniejsze są propozycje ubrane w frazę znaną i lubianą, ale skierowaną ku nowym, niedocieczonym na ogół znaczeniom.

Źródeł słowa ‘wolność’ (freedom) można doszukać się w starym indyjskim słowie priya (oznaczającym jaźń, świadomość, lub to, co jest jej częścią) oraz w łacińskim privatus (własny, indywidualny, prywatny); wynikałoby z tego, że wolność zawsze była w naturalny sposób rozumiana jako możliwość swobodnego dysponowania możliwościami swojej świadomości i woli, jak również jej materialnymi i fizycznymi przejawami. Wolność – to stan, w którym naszych działań nie udaremnia fizyczna agresja ani jej groźba. Warto zwrócić uwagę, że paternalistyczne przeinaczenie powyższej definicji – przedstawianie wolności jako arbitralnie rozumianej „samorealizacji”, do której można jednostkę zmusić – jest biegunowym przeciwieństwem pierwowzoru. Tak neosemantyzm osiąga pełnię celów, w jakich został stworzony, przenikając do zbiorowej świadomości (pardon my French: nawet Kisielewski pisał o socjalizmie, który, jako pokusa intelektualna ćwierćinteligentów, świetnie nadaje się do fałszowania świadomości zbiorowej) i – co gorsza – nie zasiewając w niej nawet ziaren zasadniczego niepokoju.

Ale gdy tylko przedrzeć się przez zasłonę podobnych przeinaczeń, rozumie się jasno, że istnienie pewnych wartości jest – można powiedzieć – binarne. Zakres niewoli jest stopniowalny – można mówić o niewoli sroższej lub łagodniejszej, ale wolność może tylko być, albo nie być; z czego wynika, że nie istnieje „wolność umiarkowana”, ani też „wolność radykalna”. Stąd też, jak sądzę, bierze się nieporozumienie w mówieniu o umiarkowanych i radykalnych wolnościowcach, czy też wolnościowcach kompromisowych i bezkompromisowych. Tam, gdzie jest agresja, przemoc i przymus, tam nie ma dobrowolności, kontraktu i swobodnej konkurencji. Tam, gdzie jest dobrowolność, kontrakt i swobodna konkurencja, tam nie ma agresji, przemocy i przymusu. Opowiedzenie się za jednym z tych zestawów oznacza odrzucenie drugiego, przy czym tylko jeden z nich – ten „niewolniczy” – podlega potencjalnej gradacji. Twierdzenie natomiast, że oba te zestawy powinny się „uzupełniać”, to – jak sądzę – rozdawanie pomyślnych kart wrogom sprawy, która jest nam bliska.

Używając łatwej do zobrazowania metafory – wyobraźmy sobie niewielką społeczność, terroryzowaną przez potężnego rozbójnika, który regularnie ograbia wszystkich jej członków z 50% wypracowanych dochodów. Nie ma z pewnością przesady w stwierdzeniu, że osoby te nie cieszą się wolnością. Czy jednak można by mówić o odzyskaniu przez nie wolności, gdyby, po stanowczym przeciwstawieniu się pretensjom zbójcy, zawarty został dwustronny „kompromis”, zgodnie z którym haracz wynosiłby od tej pory jedynie 25%? Nie bójmy się powiedzieć: nie, zdecydowanie nie. Wolność zostanie odzyskana wtedy i tylko wtedy, kiedy grabieżca zostanie ostatecznie unieszkodliwiony, a każdy członek opisywanej społeczności będzie mógł cieszyć się możliwością dowolnego dysponowania całością owoców swojej pracy.

To, że prawdopodobnie wielu z nas myśli z niechęcią o odnoszeniu podobnych metafor do otaczającej rzeczywistości, próbując racjonalizować instytucjonalne przejawy agresji i przymusu (o ile pozostają na odpowiednio „umiarkowanym” poziomie), świadczy moim zdaniem o tym, jak skuteczny w przesuwaniu perspektyw okazała się kazuistyczna neosemantyzacja. Przykładowo, pewnie wielu z nas myśli z odcieniem sympatii o „działaniu w interesie publicznym”, utożsamiając podobne określenie z uczynkami samarytańskimi, podczas gdy w praktyce oznacza ono wymuszone wykorzystywanie zasobów grup mniejszych w celu realizacji celów grup większych (tak jakby „argument” liczbowy był argumentem logicznym). Wielu porusza się też pewnie skrajem pułapki przeświadczenia, że wszechobecność etatyzmu świadczy w jakimś sensie o „zademonstrowanej preferencji” ogółu jednostek, tak jakby rzeczywiście w jakimkolwiek punkcie historii przed ogółem jednostek postawiony został jasny i uczciwy wybór: etatyzm lub liberalizm.

Tekst ten nie jest więc zachętą do radykalizacji nastrojów czy postaw, gdyż takiego określenia, jak już wspomniałem, nie można odnieść do stanowiska wolnościowego. Ma być on raczej semantycznym ostrzeżeniem, namową do drobiazgowej wręcz dbałości o czystość i przejrzystość pojęć; zwłaszcza w czasach, w których werbalny fałsz i irracjonalizm przybiera niepokojące rozmiary, a jego stronnicy próbują klęskę własnych recept, recept wrogich wolności, wrzucić na ramiona tych, dla których wolność była zawsze wartością pierwszą i niezbywalną.

Nie chcę tu też sugerować konkretnej metody działań obronnych. Uświadomienie sobie, że opowiedzenie się po stronie dobrowolności, kontraktowości i nieagresji musi być (jeśli ma być szczere) wyborem bezkompromisowym, nie oznacza, że sposób postępowania w zgodzie z tym wyborem musi być zawsze bezkompromisowy co do wyboru środków. Nie twierdzę, że „subityzm” jest właściwszy niż „gradualizm”. Nie twierdzę, że rozebranie politycznego aparatu ucisku za pomocą jego własnych metod (metod demokratycznych) jest mniej obiecujące, niż przeciwstawianie się etatyzmowi na drodze budowania kontrekonomii bądź budzenia nastrojów secesjonistycznych. Dróg i możliwości jest wiele – ale sądzę, że aby odważnie wkroczyć na którąkolwiek z nich, należy pamiętać, iż nie działamy w imię jakiejkolwiek ideologii, ani też jakiegokolwiek „radykalizmu”, ale w imię logiki i zdrowego rozsądku, przeciw polilogizmowi i bałamutnym sofizmatom – w imię wartości, której istnienie lub nieistnienie to alternatywy równie wyłączne, co prawda lub fałsz, biel lub czerń oraz zwycięstwo lub porażka.

08.04.09

Antyegalitaryzm w Pigułce

Rozważania dotyczące swobody działania oraz jej ekonomicznej i etycznej oprawy to prawdopodobnie ostatni temat, o którym moglibyśmy powiedzieć, że nie poświęcamy mu wystarczająco wiele czasu. Równie ważne co przemyślenie stosownych spraw we własnym zakresie jest jednak również zachęcanie innych, żeby wstąpili na drogę logiki i zdroworozsądkowego oglądu ludzkiego działania. Nie byłoby sensowne zalecanie jakiejkolwiek wyłącznej metody uprawiania podobnej dydaktyki – poza może ogólnym wskazaniem, że należałoby uczynić ją możliwie życzliwą, nienatarczywą i dotykającą wyłącznie faktów, a nie ich czysto ocennych zabarwień. Warto też mieć na podorędziu wypreparowany rdzeń najistotniejszych argumentów, w którym zwięzłość łączy się z dosadnością i perswazyjną mocą – rdzeń, który, jak sądzę, w pierwszej kolejności należy skierować przeciwko tym pojęciom, których zewnętrzny powab najłatwiej zjednuje sobie poparcie osób nie grzeszących rzetelnym zgłębianiem bliskich nam tematów.

Jednym z takich pojęć jest równość, a ideologią, która powołuje się na nie najczęściej – egalitaryzm. Nie powinna budzić obiekcji teza, że egalitaryzm jedynie marginalnie dotyka tego istotnego wymiaru równości, jakim jest równy status wszystkich ludzi jako podmiotów moralnych, czy też równe prawo do pełnego dysponowania owocami własnej pracy w ramach wytyczonych przez aksjomat nieagresji. Zamiast tego doktryna egalitarna zwraca się w kierunku tak wątpliwych propozycji, jak polityczna (a więc wymuszona) redystrybucja własności oraz krępowanie wybitności w imię zaspokajania resentymentów przeciętności. Jednym ze znaczących elementów wolnościowej edukacji powinno być zatem obnażenie logicznej i moralnej słabości egalitarystycznego pojmowania równości oraz wskazanie jej pojmowania libertariańskiego jako pożądanej i spójnej alternatywy.

Poniższą listę opracowałem w tym właśnie celu, zarówno z nadzieją na zadowalające uporządkowanie własnego myślenia w rzeczonym temacie, jak też z myślą o zachęceniu naszej społeczności do takiego przedstawiania stosownych argumentów w stosownych okolicznościach, by zawsze przybierały one formę najbardziej zwięzłą, przejrzystą – i w konsekwencji, jak przypuszczam – najskuteczniejszą w przedstawianiu tego, co uznajemy za prawdziwe.

Jakie są więc powody, żeby stanowczo odżegnać się od egalitaryzmu? Są wśród nich powody etyczne:

1. Opowiedzenie się za jakąkolwiek formą działania zakłada implicite uznanie wyłącznej własności swojego ciała i umysłu (jako podmiotu wykorzystującego swoje ciało i umysł w celu konkretnego działania). Stąd wynika, że opowiedzenie się za jakimkolwiek działaniem opartym o inicjację agresji (jakim jest np. wymuszone wyrównywanie stanu posiadania różnych osób) zakłada przyznanie działającym dokładnie tych swobód, jakich pozbawiają oni osób, względem których działają. Założenie równego statusu wszystkich ludzi jako podmiotów moralnych obnaża tu natychmiast sprzeczność logiczną – a jeśli rozum traktujemy jako najwyższą i ostateczną sankcję moralności – również sprzeczność moralną. Tak właściwe rozumienie równości ujawnia etyczną niespójność egalitaryzmu.

2. Egalitaryzm niszczy wszelkie naturalne więzi społeczne – m.in. więź rodzinną, sąsiedzką, koleżeńską i wreszcie najogólniej rozumianą solidarność gatunkową. Najzdolniejsi, najpracowitsi i najhojniejsi tracą nie tylko środki, ale też i pobudki do tego, ażeby angażować się w działalność samarytańską, z definicji opartą na dobrowolności dawania. W jej miejsce pojawia się zniechęcenie i resentyment względem pożądliwych mas i ich agresywnych pretensji – tam, gdzie swoboda działania oraz podział pracy niwelują społeczne podziały, tam egalitaryzm pogłębia je i rozjątrza ich najgorsze skutki.

3. Poza powodowaniem zaniku postawy filantropijnej oraz etosu uczciwej i solidnej pracy, egalitaryzm potęguje również szereg przywar i słabości charakteru: m.in. zazdrość, roszczeniowość, lenistwo, niedbalstwo, nieodpowiedzialność, lekkomyślność, mierność i niezaradność. Moralny odpowiednik prawa Kopernika-Greshama odnajduje tu swoje najpełniejsze i najbardziej złowieszcze urzeczywistnienie.

4. W przeciwieństwie do egalitaryzmu, wolnorynkowy woluntaryzm jest systemem w pełni merytokratycznym, a więc sprawiedliwym – każdy otrzymuje wynagrodzenie wprost proporcjonalne do swoich umiejętności zaspokajania potrzeb innych; zatem to zakres wdzięczności innych ludzi, a nie zakres ich zazdrosnej roszczeniowości, jest w systemie swobody działania ostatecznym wyznacznikiem stanu posiadania poszczególnych członków danej społeczności.

5. Jako że użyteczność jest wielkością psychologiczną, a więc niewymierną, niemożliwe jest określenie, w jakim stopniu i czy w ogóle całkowity poziom użyteczności w społeczeństwie został podniesiony w wyniku danego aktu egalitarystycznej redystrybucji. Z odmienną sytuacją mamy do czynienia w wolnorynkowym woluntaryzmie, w którym każde działanie międzyludzkie przypieczętowane jest obustronną zgodą uczestniczących stron. Obie strony demonstrują więc, że preferują stan potransakcyjny od stanu przedtransakcyjnego – całkowita użyteczność społeczna wzrasta, choć nie ma potrzeby wyliczania, w jakim stopniu.

6. Nie istnieje jakikolwiek powód moralny, aby równość zasobów uważać za coś właściwego i pożądanego. Jeśli uznać, że stanem moralnie optymalnym jest taki, w którym wszystkie nieagresywne (nie uderzające w potrzeby innych) potrzeby i pragnienia ludzkie są zaspokojone, to wynika z tego, że w stanie optymalnym każdy posiada tyle zasobów, ile jest mu niezbędne w celu zaspokojenia tychże potrzeb i pragnień; a że ludzkie potrzeby i pragnienia są bardzo różne i często niewspółmierne, sytuacja w której wszyscy dysponowalibyśmy równymi środkami nie mogłaby być optymalna. Nawet tych potrzeb, które intuicyjnie bylibyśmy gotowi uznać za najbardziej podstawowe i nieodzowne (a więc takie, które rzekomo wszyscy powinniśmy móc zaspokoić w równym stopniu), nie można oderwać od ich subiektywnych wycen – nietrudno przecież wyobrazić sobie osobę, której nie zależy na zdrowiu i życiu, jeśli miałoby być to życie pozbawione tego, co dla rzeczonej osoby stanowi jego sens – np. ponadprzeciętnej fizycznej pełnosprawności, intelektualnej przenikliwości czy obecności bliskich. Nie ma też sensu krytykowanie natury jako obdarzającej środkami do życia w sposób niesprawiedliwy, gdyż cokolwiek innego bylibyśmy gotowi powiedzieć o naturze, z pewnością nie można zarzucić jej stronniczości – natura, w przeciwieństwie do egalitarystycznych ideologów i ich politycznych stronników, nie wykorzystuje niczyjej osoby ani niczyjej własności jako środka do osiągnięcia cudzych celów.

Są także powody ekonomiczne:

1. Rozwój gospodarczy pochodzi w największej mierze z oszczędzania oraz budowania na bazie oszczędności struktury kapitałowej. Im bardziej okrężne są procesy produkcyjne w danej gospodarce (tzn. im więcej wykorzystują kapitału), tym bardziej rośnie krańcowa produktywność pracy, tym więcej istnieje miejsc pracy, tym większa i jakościowo doskonalsza jest produkcja dóbr konsumpcyjnych, oraz – jeśli przyrost demograficzny jest wolniejszy niż przyrost kapitału – tym wyższe są realne płace. Aby jednak poziom oszczędności wzrósł, obniżyć się musi preferencja czasowa – ludziom musi zacząć w mniejszym stopniu zależeć na dobrach teraźniejszych, a w większym na dobrach przyszłych. Innymi słowy, konsumpcja musi być w pewnym stopniu opóźniona w czasie, ale by mogło się to dokonać, każda jednostka musi mieć możliwie największą swobodę w zakresie pełnego dysponowania całością swojej własności. W momencie, gdy egalitarystyczne regulacje będą stwarzały groźbę wymuszonego wywłaszczania, każdy właściciel dysponował będzie bądź to mniejszymi zasobami możliwymi do zaoszczędzenia i zainwestowania, bądź też będzie się starał możliwie szybko skonsumować ich całość celem uniknięcia wywłaszczenia. Nastąpi wzrost preferencji czasowej i spadek tempa przyrostu kapitału, lub nawet zjawisko „przejadania” istniejącej struktury kapitałowej. Tym samym ogólny rozwój gospodarczy zostanie zahamowany, lub nawet obrócony w regres.

2. Intuicyjna konkluzja i prawdziwa obserwacja uczy nas, że to, co wymaga wysiłku, a jest penalizowane, ulega zanikowi, natomiast to, co nie wymaga wysiłku, a jest subsydiowane, ulega rozrostowi. Egalitaryzm nakłada kary pieniężne za pracowitość i przedsiębiorczość, wynagradza natomiast bezczynność i niezaradność. Naturalnym wynikiem tego procederu jest wzrost wartości bezczynności i niezaradności w stosunku do wartości pracowitości i przedsiębiorczości. Innymi słowy, egalitaryzm wypłukuje podstawowe siły napędowe zdrowej gospodarki, służące ogółowi konsumentów, wzmacnia zaś siły działające na ekonomię destrukcyjnie, służące wyłącznie tzw. klasom próżniaczym.

3. W celu rzekomego wyrównania dostępu do pewnych dóbr i usług, uznanych przez klasę panującą oraz jej zauszników za niezbędne do życia, egalitaryzm może zechcieć uciec się do środków takich jak kontrola cen bądź ustanowienie płacy minimalnej. Ceny ustawowo ustalone na poziomie niższym od kosztów produkcji danego towaru bądź usługi doprowadzą do zniknięcia tychże artykułów z rynku, zaś ustalone na każdym innym poziomie – do zaburzenia rachunku ekonomicznego i pojawienia się niedoborów. Jeśli natomiast płaca minimalna ustalona zostanie na poziomie wyższym niż ten, który odpowiada krańcowej produktywności pracy danego potencjalnego pracownika w danym zawodzie, dostęp do tego zawodu zostanie dla niego permanentnie zablokowany. Zjawisko to tyczy się zawsze głównie niewykwalifikowanych, początkujących pracowników, a więc najuboższych spośród osób zdolnych do pracy. We wszystkich powyższych scenariuszach praktyka egalitarystyczna zamiast zwiększonej dostępności określonych towarów, usług i możliwości zarobkowych skutkuje ich zwiększonym lub całkowitym uniedostępnieniem.

4. Zbudowanie, utrzymywanie i nadzorowanie potężnej machiny redystrybucyjnej wymaga znacznych kosztów, np. kosztów zbierania i księgowania wpływów pochodzących z „wyrównawczych” podatków, a także kosztów wymuszania ich zapłaty w razie oporu ze strony opodatkowanego. Można się spodziewać, że koszty te zwiększy dodatkowo „wertykalizacja” aparatu urzędniczego, czyli podejmowanie najważniejszych decyzji na poziomie centralnym i późniejsza konieczność nadzoru ich implementacji na poziomie lokalnym. Kształt powyższego modelu stwarza nie tylko istotne koszty transakcyjne (zwłaszcza koszty czasowe), ale również obniża skuteczność centralnie podejmowanych decyzji z uwagi na nieznajomość przez decydentów szczegółowych okoliczności miejsca i czasu właściwych dla danego obszaru lokalnego, która to nieznajomość nie może zostać zlikwidowana przez dostarczenie decydentom upośrednionych opisów. System wolnorynkowy nie jest obciążony żadnym z powyższych kosztów, a jego horyzontalna struktura, składająca się z mnóstwa niezależnych, lokalnych ośrodków decyzyjnych, umożliwia natychmiastowe pozyskiwanie odnośnych informacji.

Tu zamyka się moja lista dziesięciu ostrzeżeń. Z chęcią przywitam jej możliwe rozwinięcia, uzupełnienia bądź korekty. Miło mi też będzie się dowiedzieć, że okazała się ona dla kogokolwiek pożyteczna w zakresie porządkowania i uzwięźlania antyegalitarystycznej, pro-wolnościowej i, co może najważniejsze, pro-różnorodnościowej argumentacji.

Pozostaje mi tylko życzyć wszystkim przyjaciołom swobody działania wielu sukcesów na drodze przekonywania niewinnych i nieuprzedzonych.

13.04.09

Zło Dóbr Publicznych

Po co nam sektor publiczny? Po to, by wytwarzał nam dobra publiczne. A co to są dobra publiczne? To, rzecz jasna, takie dobra, które wytworzyć potrafi tylko sektor publiczny.

Aby nie ulegać majakom tych próżnych tautologii, warto przyjrzeć się kwestii bliżej. Zwłaszcza wtedy, gdy „służba publiczna” stara się gwałtownie rozdąć sektor publiczny w imię – a jakże – dobra publicznego.

Oszczędzając dorzecznemu czytelnikowi ekonożargonu, dobra publiczne można pokrótce zdefiniować jako te, których wykorzystanie przez jedną osobę nie zmniejsza możliwości ich wykorzystania przez inne osoby. Poza tym, dobra publiczne zwykły wywoływać „pozytywne efekty zewnętrzne”, a więc przynosić korzyść tym, którzy w żaden sposób nie przyłożyli ręki (ani głowy) do ich wytworzenia. Dopowiedziany do tej teorii wniosek jest następujący: jako że powyższe cechy dóbr publicznych umożliwiają każdemu pasożytnicze ich wykorzystywanie, żaden prywatny producent nie będzie w stanie czerpać z ich wyrabiania wystarczających zysków, a więc nie będzie miał wystarczającego bodźca do tego, aby w pierwszej kolejności rozpocząć produkcję.

Co trzeba więc zrobić? Trzeba uznać każdego za potencjalnego pasożyta i zmusić pasożytniczy ogół do opłacania produkcji dóbr publicznych: lecznictwa, szkolnictwa, infrastruktury drogowej itd., gdyż w innym wypadku zostanie on owych niezbędnych artykułów pozbawiony.

W rozumowaniu tym jest zbyt wiele błędów, żeby wymienić i opisać je tu wszystkie. Warto skupić się na tych najwyraźniejszych i najłatwiejszych do wiarygodnego obnażenia.

Po pierwsze – to, czy wykorzystanie danego dobra przez jedną osobę zmniejsza bądź nie zmniejsza możliwości jego wykorzystania przez inne osoby, jest kwestią subiektywną – nie istnieje utylitometr, który fale mózgowe konsumentów mógłby przedstawić w postaci krzywych użyteczności. Czy to, że przy pewnym spektaklu teatralnym widownia nie jest pełna, uprawnia nas do przymuszenia właściciela teatru do nieodpłatnego wpuszczenia na salę grupy nieproszonych gości? Rzecz nie tylko w tym, że byłoby to rażące naruszenie komfortu psychicznego zarówno właściciela, który ustalił pewne reguły wstępu, jak i klientów, którzy reguły te respektują. Rzecz również w tym, że z czasem subiektywne straty psychiczne przełożyłyby się na w pełni obiektywne straty finansowe – klienci odmówiliby uczęszczania do obiektu, w którym kaprys trzeciej strony może sprawić, że „gapowicz” jest traktowany na równi z „płatnikiem”. Jeśli zaś ktoś jest gotów przełknąć tę pigułkę i zalecić nacjonalizację teatrów, to – jak przy każdej nacjonalizacji – rezultat będzie oczywisty: przy braku możliwości dokonywania rachunku zysków i strat, teatry staną się nierentowne. Usługa nierentowna zaś z definicji nie może być dobrem, a co dopiero dobrem publicznym, lecz jedynie obciążeniem przymusowo utrzymywanym w istnieniu przez osoby zupełnie niezainteresowane przedłużaniem tegoż.

Powyższa obserwacja prowadzi do punktu kolejnego – nie sposób jakiegokolwiek towaru bądź usługi uznać za dobro, jak długo jego świadczenie oderwane jest od dobrowolnie wyrażanych preferencji (czytaj: preferencji wyrażanych poprzez kupno i sprzedaż). Jeśli więc założyć, że dobra publiczne mogą zaistnieć wyłącznie w wyniku działania podatkowego aparatu przymusu, to automatycznie przestają one być dobrami. Uwaga ta jest jednym z lepszych dowodów na to, że zasady ekonomii naprawdę nie są skomplikowane – jeśli dana osoba odmawia wnoszenia wkładu pieniężnego w produkcję danego dobra, to znaczy, że istnieją inne dobra, które są z jej punktu widzenia istotniejsze. Jeśli zatem odmawia wnoszenia wkładu w produkcję tego, co nazywa się dobrami publicznymi, to oznacza, że istnieją inne dobra „prywatne”, których zdobycie jest dla tej osoby ważniejsze. Nie może być wzrostu użyteczności bez dobrowolnego uznania czegoś za użyteczne, i o tym musi pamiętać każdy, kto twierdzi, że zdrowa gospodarka to gospodarka wzrostu.

Po trzecie – na co dzień korzystamy z efektów wielu dóbr i usług, w których wytworzeniu nie braliśmy żadnego udziału. Korzystamy, przykładowo, nie tylko z tego, że ci, z którymi przestajemy, są zdrowi czy wykształceni, ale również z tego, że są wymyci i dobrze odziani. Czy to oznacza, że potrzebujemy narodowego funduszu żywieniowego oraz komunalnego mydła?

Widok wypielęgnowanych, prywatnych ogrodów czy zadbanych fasad prywatnych domów wzbudza w nas dodatnie wrażenia estetyczne. Możemy cieszyć ucho melodiami wygrywanymi przez ulicznego muzyka nawet jeśli nie zdecydujemy się na wrzucenie monety do jego kapelusza. Człowiek spytany o drogę jest gotów na nieodpłatne udzielenie nam wskazówki. Znaczyć by to miało, że musimy subsydiować zakładanie ogrodów, odnawianie prywatnych budynków i specjalne lekcje zaznajamiające tuziemców z planami miast? Pytanie to jest retoryczne, ale wydawać by się mogło, że dla niektórych retorycznym być przestaje – dość wspomnieć słyszane już po obu stronach Atlantyku propozycje nacjonalizacji sektora bankowego czy dotowania przemysłu samochodowego, jak zawsze w „interesie publicznym”.

Po czwarte i ostatnie – to, czy dany towar bądź usługa przynosi niezasłużone zyski osobom trzecim, nie jest jej wrodzoną cechą, ale efektem rządowych działań wyprzedzających. Jeśli przedsiębiorcy przeszkadza to, że z jego wyrobów korzystają „gapowicze”, to ich wykluczenie jest kwestią opracowania odpowiednich metod zarządzania, procedur i narzędzi – wyższych i lepszych ogrodzeń, skuteczniejszych urządzeń zagłuszających itp. Jeśli jednak podmiot pozarynkowy z góry przyzna sobie w pewnym obszarze monopol, to, rzecz jasna, rozwijanie w tym obszarze rozwiązań rynkowych stanie się niemożliwe. Inną sprawą jest to, że przedsiębiorca może nie dbać o to, że jego produkty noszą znamiona dóbr publicznych, i wciąż działać z zyskiem. Typowym przykładem takiego produktu jest oprogramowanie komputerowe (software), które, w przeciwieństwie do sprzętu materialnego (hardware’u), można kopiować i rozprowadzać po zerowych niemal kosztach. A jednak to producent software’u, nie hardware’u, znajduje się od kilkunastu lat wśród trójki najzamożniejszych ludzi globu.

Nie da się zatem uniknąć wniosku, że „dobra publiczne” są pojęciem bałamutnym. Jeśli poprzestać na wymienieniu ich ekonomicznych własności, to widzimy jasno, że nie tylko mogą być one wytwarzane przez sektor prywatny, ale też mogą być przezeń wytwarzane znacznie lepiej. Jeśli natomiast do wyliczenia ich ekonomicznych własności dołożyć (fałszywą) konkluzję o rzekomej konieczności przymusowego i kolektywnego ich finansowania, wtedy rezultatem jest udzielenie poparcia pełnemu socjalizmowi – systemowi pełnego marnotrawstwa rzadkich zasobów i utrwalania nędzy.

Takie są logiczne konsekwencje teorii dóbr publicznych i takimi trzeba je przyjąć. A przyjąwszy, lepiej zastanowić się dwukrotnie, czy tak zawodna teoria nie idzie ręka w rękę z jeszcze bardziej zawodną praktyką.

09.02.09

Refleksja o Bezrobociu

Kiedy rozum zastępują emocje, terminy opisowe zostają obciążone oceną; wówczas istotny materiał do badania staje się symbolem świętym lub przeklętym. Przykładem pierwszego jest ‘dobrobyt społeczny’, przykładem drugiego ‘bezrobocie’. Wydanie oceny wymaga uprzedniego zrozumienia rzeczy ocenianej, a przynajmniej rzetelnego namysłu nad nią; więc jako że propaganda przyzwyczaja do pierwszego, a usilnie tłumi drugie, logiczna (i prywatna) analiza zjawiska staje się tym niezbędniejszym warunkiem wstępnym do przyzwolenia na takie czy inne tego zjawiska potraktowanie.

Człowiek podejmuje pracę, ponieważ ceni przewidywane efekty tejże wyżej niż zadowolenie wynikające z bezczynności lub oddawania się rozrywce. I odwrotnie, jak długo ceni on konsumpcję już dostępnych dóbr wyżej niż spodziewane korzyści wynikające z produkcji dóbr nowych, tak długo optymalnym planem na życie jest dla niego pozostawanie bezrobotnym. Podobnie, w realiach zmieniającej się gospodarki świeżo zwolniona osoba może trwać w stanie niezatrudnienia ze względów spekulacyjnych – zamiast natychmiastowo chwytać się pierwszego lepszego zajęcia, czeka na stosowniejszą okazję, umożliwiającą skorzystanie z już posiadanych kwalifikacji i tym samym lepsze (zazwyczaj też przyjemniejsze) zarobkowanie. To wszystko nie mechaniczne reakcje na wyroki sił wyższych, ale umyślne strategie. Czyżby ci wszyscy, którzy gardłują o ‘walce z bezrobociem’, pragnęli wydać też walkę dobrowolnym decyzjom wszystkich ludzi działających jak powyżej?

W obszarze w pełni wolnego rynku nie występuje zwierz pod tytułem ‘bezrobocie mimowolne’ – jeśli działające w tymże obszarze osoby pozostają niezatrudnione, czynią to albo z uwagi na wyżej wymienione względy przywiązania do uroków bezczynności lub rozrywki, albo z (również już wspomnianych) powodów spekulacyjnego oczekiwania, albo wreszcie z racji domagania się płac wyższych, niż te, które pracodawca jest gotów zaoferować. Oczywiście, te ostatnie w pewnym sensie pozostają niezatrudnione ‘mimo’ czy ‘wbrew’ swojej woli, ale bez gwałtu na logice nie da się przeskoczyć od tej obserwacji do wniosku, iż ich obecna sytuacja została im narzucona (w domyśle: przez system rynkowy). Wolnorynkowe umowy cechuje niewymuszona zgoda obu uczestniczących stron, i wyłącznie możliwość niezawierania tego rodzaju umów w obliczu braku rzeczonej zgody oddziela działania dobrowolne od mimowolnych – jeśli przyjąć, że wystarczy sprzeciw jednej ze stron, by bezrobocie wynikłe z fiaska porozumienia uznać za mimowolne, wówczas mimowolnie nie jesteśmy wszyscy miliarderami i sułtanami brunejskimi.

Zapotrzebowanie rynku na pracę jest wypadkową mnóstwa indywidualnych analiz kosztów i zysków, a koszt i zysk to pojęcia subiektywne, wymierne tylko z perspektywy danego gospodarczego decydenta. Dlatego też potencjalny pracownik nie może zarzucić potencjalnemu pracodawcy, że ten oferuje mu obiektywnie za niską płacę – obiektywnie za niska (lub za wysoka) płaca to pojęcie z krainy kwadratowych kół.

Nieobiecująco wygląda też pogląd, jakoby warunkiem koniecznym dobrowolności podjęcia pracy była możliwość wyboru spośród co najmniej kilku akceptowalnych opcji. Akceptowalność to kolejny termin subiektywny – jeśli coś zostało wybrane lub może być wybrane, wtedy z definicji jest akceptowalne. Nie ma również jakiejkolwiek sprzeczności w łączeniu dobrowolności działania z brakiem alternatyw – jeśli pod groźbą ‘czapy’ płacę mafiosie za ochronę, ale mimo to ochronę tę cenię i byłbym gotów za nią płacić nawet bez tego rodzaju wątpliwych pobudek, wówczas działam dobrowolnie, choć po prawdzie innych wyjść nie mam.

Sytuacja zmienia się dopiero wtedy, gdy wprowadzimy do niej podmiot pozarynkowy, taki jak rząd. Rząd, ustanawiając płacę minimalną na poziomie wyższym niż ten, który odpowiada krańcowej produktywności pracy w danym zawodzie, jest w stanie wytworzyć tak wiele mimowolnego bezrobocia, ile tylko zapragnie. Powyższa praktyka sprawia, że dwie strony – pracodawca i potencjalny pracownik – które na prawdziwie wolnym rynku dostarczyłyby sobie wzajemnie pożądanych usług, nie są w stanie zawrzeć obopólnie korzystnej umowy; potencjalny pracownik wbrew swojej woli pozostaje niezatrudniony, pracodawca zaś zmuszony jest do wykorzystania posiadanych przez siebie środków produkcji w sposób mniej niż optymalny.

Inną metodą wytwarzania bezrobocia mimowolnego przez podmioty pozarynkowe jest subsydiowanie niezatrudnienia, polegające na płaceniu potencjalnym pracownikom nie za pracę, ale za jej brak. Wynikiem tego procederu jest wzrost wartości bezczynności w stosunku do wartości zatrudnienia, odpowiadający wysokości subsydium. Odpowiednio maleje też pobudka do przyjęcia oferowanej na rynku pensji.

Na koniec refleksji – wnioski. Bezrobocie, czyli stan niezatrudnienia, nie jest czymś z natury złym; istnienie bezrobocia dobrowolnego – a tylko takie może wystąpić na wolnym rynku – mówi nam coś znaczącego o wyborach i preferencjach danych osób, ale nie zakłada jakichkolwiek ich wartościowań. Bezrobocie mimowolne natomiast – które, jak każdy efekt bezpodstawnego naruszania ludzkiej wolności, jest czymś niepożądanym – zwalczyć potrafi nie tuczenie czy przeobrażanie wywołującego je nowotworu, ale przepędzenie go i pozwolenie, by swoboda działania trzymała z dala problemy znane wyłącznie centralnym planistom społecznego dobrobytu.

28.03.08